Artykuły

Mnóstwo szczęśliwych zbiegów okoliczności

- Jan Świderski wyrzucił mnie z uczelni za brak postępów w nauce. Powiedział mi wtedy krótko: musieliśmy to zrobić, bo gdybyś został aktorem, byłoby to nieszczęście dla ciebie, dla teatru i dla widzów. I miał rację - opowiada STANISŁAW TYM w Nowych Książkach.

Andrzej Wróblewski: Jako samozwańczy kaowiec Rejsu zwraca się pan do współpasażerów takimi oto słowami: "Znamy się mało... więc może ja bym powiedział parę słów o sobie najpierw. Urodziłem się... urodziłem się w Małkini, w 1937 roku, w lipcu. Znaczy, w połowie lipca... właściwie w drugiej połowie lipca, właściwie... dokładnie 17 lipca. No... to tyle może o sobie, na początek,.. Czy są jakieś pytania?" No więc ja miałbym kilka pytań, dotyczących już dzisiaj całokształtu. Zacznijmy może od tego: kiedy pan się przeniósł do Warszawy? Stanisław Tym: - Dokładnie nie pamiętam, ale chyba na drugi albo trzeci dzień po urodzeniu. No i nie ja się przeniosłem, lecz zostałem przewieziony. Bo urodziłem się w Małkini kompletnie przypadkowo, o dwa tygodnie za wcześnie.

Moja bardzo młoda, dziewiętnastoletnia mama, spodziewająca się pierwszego dziecka, wyjechała na odpoczynek do maleńkiej wioski Przewóz, niedaleko dużo większej wsi Małkinia, gdzie zamieszkała w małym pokoiku, w jedynym w tej wiosce murowanym domu. Było ustalone, że w sobotę wieczorem przyjedzie pociągiem ojciec i w niedzielę zabierze mamę do Warszawy, też pociągiem, gdzie już miała zamówione miejsce w szpitalu położniczym przy Karowej. Ku zdumieniu ojca okazało się, że - wbrew wszystkim precyzyjnym przewidywaniom - pojawiłem się na świecie w sobotę po południu. I tak już zostało: urodziłem się w Małkini.

Nie może być zatem mowy o chłopcu z prowincji, który wyruszył w szeroki świat?

- Przykro mi, ale nie. Jestem warszawiakiem z krwi i kości, bo cała moja rodzina, z dziada pradziada, z tego właśnie miasta pochodziła i tu mieszkała.

Wiem, że nie korzysta pan z komputera, ale w Internecie można znaleźć różne wersje pana życiorysu. I wszystkie one zaczynają się właściwie od tego, że w latach pięćdziesiątych studiował pan chemię na Politechnice Warszawskiej. Chciałbym zapytać, dlaczego akurat chemię. Czy od dzieciństwa przejawiał pan zdolności do nauk ścisłych?

- Przypuszczam, że niespecjalnie się z tego pomysłu wytłumaczę. Prawdopodobnie nie chodziło o zdolności, lecz o fascynację tym wszystkim, co wiązało się wtedy w mojej wyobraźni z laboratorium chemicznym: z niezwykłymi kolorami mieszanych odczynników, wymyślnymi naczyniami i przyrządami. Może bardziej chodziło mi o alchemię niż o chemię... Proszę wziąć pod uwagę, że podejmując tę decyzję, byłem jeszcze bardzo młodym chłopcem. Gdy zostałem studentem wydziału chemii, miałem dopiero co skończone 15 lat. A jednak mnie przyjęto.

Na jakiej podstawie?

- Kiedy wybuchło powstanie warszawskie, miałem 7 lat. Kilka miesięcy później, chyba w lutym 1945 roku, znalazłem się w Ożarowie Mazowieckim, niedaleko Warszawy. I tam poszedłem do szkoły prywatnej w Ołtarzewie - cztery kilometry piechotą - którą prowadziły dwie siostry, nie zakonne, lecz rodzone, posiadające odpowiednie dla takich przybytków zezwolenie od nowych władz. I okazało się, że ja, z moimi umiejętnościami i wiedzą - od razu mogłem skończyć czwartą klasę. Świetnie już wtedy czytałem i pisałem, znałem historię, a jeśli chodzi o geografię, potrafiłem szkicować mapę Polski, oczywiście tę z Wileńszczyzną, Podolem i Polesiem. Gdy więc później zdawałem maturę, już w Warszawie, to starsi o trzy lata koledzy bardzo mi imponowali tym, że wybierają się na chemię, bo kilku takich było. A jeszcze dodam, że pewien wpływ na moją decyzję miały też odwiedziny na wydziale chemii w towarzystwie mojej babci, Stanisławy Hołowczyc, która po powstaniu została wywieziona na roboty do Niemiec. Tam poznała pewną panią, Wandę Polaczkową, która, jak się później okazało, była pracownikiem naukowym na wydziale chemii Politechniki Warszawskiej. Gdy babcia się o tym dowiedziała, postanowiła ją odwiedzić. I wzięła mnie ze sobą, żeby pokazać, jak wygląda wyższa uczelnia. Ich spotkanie było bardzo sympatyczne, a ja przy okazji stwierdziłem, że nie ma to jak chemia.

Nie było problemu z dopuszczeniem piętnastolatka do matury?

- Problem był, ale na szczęście mój ojciec był fryzjerem damskim, i to bardzo wziętym. Znał mnóstwo pań z kręgów zbliżonych do urzędniczych, które mu poradziły, żeby napisał stosowne podanie w mojej sprawie i spokojnie czekał na rozwój wypadków. I rzeczywiście, któregoś dnia zjawił się jakiś wysłannik, już nie pamiętam czy ministerialny, czy innej rangi, żeby wypytać o szczegóły. Interesowało go zwłaszcza moje pochodzenie. Mając do wyboru robotnicze, chłopskie i inteligenckie, wpisałem do formularza robotnicze, na co ów pan zapytał, czym konkretnie zajmuje się ojciec. Gdy odpowiedziałem, źe jest fryzjerem damskim, stwierdził tylko lakonicznie: no tak, śmietanka robotnicza.

Dlaczego pan przerwał studia po dwóch latach?

- Nie ja przerwałem, lecz mi przerwano, czyli, mówiąc dokładniej, zostałem relegowany z uczelni za brak postępów w nauce, do której, to fakt, nie za bardzo się przykładałem. Mogłem się tylko pocieszyć, że zadecydowali o tym wybitni profesorowie, bo na wydziale chemii wykładali jeszcze wówczas przedwojenni uczeni, same sławy. Potem zresztą drugi raz dostałem się na chemię, i znowu mnie wyrzucono.

A co w międzyczasie?

- Przez rok pracowałem w fabryce "22 Lipca", dawnym "Wedlu", jako robotnik w dziale pieczywa cukierniczego, gdzie zajmowałem się transportem herbatników z piekarni do zawijalni i stamtąd do magazynu. Potem zostałem oddelegowany do działu technologii produkcji, bo kierownictwo pomyślało sobie, że dla chłopaka, który ma na koncie prawie dwa lata chemii, technologia produkcji będzie bardziej atrakcyjna. Do moich obowiązków należało wysyłanie próbek naszych produktów zamawianych przez różne instytucje. ...Ale też mogę powiedzieć, że uczestniczyłem w jednym z pierwszych dużych strajków, który w 1955 roku ogłosiły w "22 Lipca" pakowaczki herbatników, gdy podwyższono im normy albo też obniżono płace, już dokładnie nie pamiętam. A to była masa kobiet, pięćset, może sześćset, które pracowały na dwie zmiany. I zrobił się wielki szum. Do fabryki zaczęły zjeżdżać delegacje partyjne rozmaitych szczebli. Ale mimo gróźb urzędnicy nic nie wskórali, i w końcu postanowiono przywrócić stare normy. Potem, aby te kobiety jakoś jednak upokorzyć, sprowadzono NRD-owskie maszyny do pakowania, by dzięki temu móc zwolnić najbardziej krnąbrne pracownice. Cała ta perfidna akcja spaliła na panewce, bo maszyn najpierw długo nie można było uruchomić, a potem ciągle się psuły.

A pana ciągnęło jednak do barwnego życia studenckiego...

- W historycznym 1956 roku poszedłem na SGGW i powiedziałem, że chciałbym studiować technologię produkcji rolnej, i że mam ku temu podstawy, bo pracowałem już w fabryce o takim profilu, a poza tym mam zaliczone prawie dwa lata chemii. No i mnie przyjęli. Studia były wtedy ogólnie dostępne, bo we wszystkich dziedzinach brakowało ludzi z jakim takim wykształceniem. Można było studiować, studiować i studiować... Dostałem legitymację, dzięki której mogłem kupować zniżkowe bilety na pociąg i na tramwaj, o co mi głównie wtedy chodziło. No i oczywiście nie chciałem iść do wojska.

Związał się pan wtedy ze Stodołą?

- Najpierw jako szatniarz i bramkarz z klubem Stodoła, a później z kabaretem Stodoła, który istniał w klubie Stodoła.

Pamięta pan swój debiutancki tekst?

- To było w 57 lub 58 roku, gdy po raz pierwszy po wojnie przyjechał z występami do Polski Jan Kiepura. Napisałem ironiczny, szyderczy właściwie utwór na melodię śpiewanej kiedyś przez niego piosenki. Kpiłem w nim, że przyjechał do ojczyzny dopiero wtedy, gdy stracił głos i na Zachodzie nie ma już gdzie się popisywać. Było to dość wredne, bo przecież wszyscy przebywający na Zachodzie artyści bali się wcześniej tu przyjeżdżać. Utwór został włączony do repertuaru kabaretu "Stodoła" i był wykonywany na scenie - ukazały się nawet dwie dobre jego recenzje. W tym samym mniej więcej czasie, zupełnie przez przypadek - który zapoczątkował późniejszą serię szczęśliwych przypadków w moim życiu - natknąłem się w klubie na kolegę ze szkoły przy Drewnianej, z którym razem zdawałem maturę. Otóż ten kolega, który przybył do klubu w towarzystwie dwóch pięknych kobiet i pewnego aktora, zdumiał się niepomiernie i roześmiał, gdy mu powiedziałem, że prawdopodobnie będę kiedyś inżynierem. - Inżynierem!? Czyś ty zwariował? - A kim niby innym miałbym być? - zapytałem. - Jak to kim? Aktorem! Gdy niemal pod przymusem poszedłem do niego do domu, bo miał magnetofon i chciał mnie nagrać, i jak po raz pierwszy w życiu sam siebie posłuchałem, byłem przerażony. On jednak nie dał za wygraną. Pracował w radiu, miał różne znajomości, więc przedstawił mnie swoim kolegom z wydziału aktorskiego PWST, wśród których był Roman Wilhelmi, i poprosił ich, żeby przygotowali mnie do egzaminu. Oczywiście nie było mowy o prawdziwej nauce - oni po prostu znali gusta różnych profesorów, więc wskazali mi jedynie utwory, których powinienem nauczyć się na pamięć. No i proszę sobie wyobrazić, że na sześciuset kandydatów przyjęto dwudziestu trzech, w tym również mnie. Gdy w "Stodole" gruchnęła wieść, że ten, co stał w szatni i na bramce, zdał na wydział aktorski, może pan sobie wyobrazić, co się działo.

Jaki był kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności w pańskim życiu?

- Taki, że Jan Świderski - wówczas aktorska sława - który był opiekunem mojego roku, po dwóch latach wyrzucił mnie z uczelni za brak postępów w nauce. Powiedział mi wtedy krótko: musieliśmy to zrobić, bo gdybyś został aktorem, byłoby to nieszczęście dla ciebie, dla teatru i dla widzów. I miał rację. Te dwa lata okazały się jednak bezcenne, bo to był okres moich pierwszych pisarskich prób, nieśmiałych, czynionych właściwie trochę dla żartu. To był czas oswajania się ze sceną, dialogiem scenicznym, z aktorstwem i reżyserią, bo jako studenci aktorstwa mieliśmy obowiązek uczestniczenia w zajęciach reżyserskich. To był też czas intensywnego poznawania zwyczajów panujących w środowisku artystycznym, do którego wcześniej nie miałem dostępu. A swoją decyzją o relegowaniu mnie z uczelni Jan Świderski zmusił mnie, żebym w końcu zrobił ze sobą coś konkretnego.

I ruszył pan do szturmu?

- Można tak powiedzieć, choć przyznam, że miałem szczęście do wspaniałych mentorów, nauczycieli i współpracowników. Na początku trochę mi pomógł Andrzej Bianusz, absolwent wydziału elektrycznego Politechniki Warszawskiej, któremu inżynierska pensja nie starczała na życie, więc zaczął pisać teksty piosenek i w dość krótkim czasie został redaktorem w dziale rozrywki Telewizji Polskiej. Ściągnął mnie tam do współpracy. Dzięki temu, po pierwsze, miałem stałe zajęcie jako producent krótkich, piętnastominutowych programów z piosenkami, co wcale nie było takie proste, bo wtedy wszystko szło na żywo. Po drugie - w redakcji rozrywkowej TV zaczęto przyjmować moje teksty. A po trzecie - i to z pewnością najważniejsze - szefem tej redakcji był wówczas Jerzy Dobrowolski, człowiek-instytucja, który wywarł decydujący wpływ na moją dalszą zawodową edukację.

A w jaki sposób trafił pan do teatru?

- Kiedy wyrzucono mnie ze studiów aktorskich, i to z zapewnieniem, że nie mam czego szukać w teatrze, byłem na dnie rozpaczy. Nie wiedziałem, co mam robić. Poszedłem na krótką rozmowę do Jerzego Markuszewskiego, studenta reżyserii, o którym wiedziałem, że jest ważną figurą w Studenckim Teatrze Satyryków, czyli w STS-ie. Zapytałem, czy bym się tam na coś nie przydał. Markuszewski zdecydował się wziąć mnie na próbę do swojego przedstawienia "Oskarżeni". W ten sposób, 4 stycznia 1961 roku, zadebiutowałem w teatrze w epizodycznej roli chłopa z PGR-u. Potem wziąłem udział w składance "Wesoła dwururka" w reżyserii Janusza Majewskiego i tak się powoli asymilowałem, aż w końcu stałem się pełnoprawnym członkiem zespołu. W tym samym czasie zwrócili się też do mnie dyrektorzy warszawskiego teatru Syrena, Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień, bo, jak się okazało, spodobał im się jeden z moich telewizyjnych tekstów. Zaproponowali, żebym napisał skecz na cztery osoby, czego podjąłem się z dużymi obawami, ale i entuzjazmem. Tekst został zaakceptowany i włączony do programu "Arka Nowego", który reżyserował Adam Hanuszkiewicz. W moim skeczu w głównych rolach wystąpili Stefcia Górska i Tadeusz Fijewski. I to był początek mojej długoletniej później współpracy z Syreną. Niemal równocześnie zaprosił mnie na rozmowę Edward Dziewoński. Zaproponował, żebym napisał coś do jego, bardzo już wtedy znanego kabaretu Dudek. I dalej to już poleciało. Zacząłem pisać dla Wiesława Gołasa, Ireny Kwiatkowskiej, Jana Kobuszewskiego, dla samego Dziewońskiego i wielu innych wspaniałych aktorów. W połowie lat sześćdziesiątych zadebiutowałem w STS-ie jako autor sztuką "Poczta się nie myli". Wyreżyserowała ją Izabella Cywińska, a zagrali między innymi Barbara Krafftówna i Bronisław Pawlik. Takiego wejścia w zawód każdemu mógłbym życzyć.

Były jeszcze jakieś inne szczęśliwe zbiegi okoliczności?

- Mnóstwo. Na przykład w Krzyżach, nad jeziorem Nidzkim, gdzie STS-owcy wynajmowali pokoje na lato, poznałem Gustawa Gottesmana, zastępcę redaktora naczelnego tygodnika "Literatura". Podszedł on do mnie i bez ogródek nawet nie zapytał, lecz oświadczył, że będę pisał felietony dla jego gazety. Osłupiałem i odpowiedziałem, że nie potrafię tego robić, a on na to zdecydowanym tonem: to się nauczysz! No i chyba jakoś się nauczyłem, bo do dzisiaj to robię. Mniej więcej w tym samym czasie wziąłem też udział w filmie "Rejs" Marka Piwowskiego. To także był zbieg okoliczności, choć z pewnością nie można go nazwać szczęśliwym, ponieważ rola kaowca została napisana dla Bogumiła Kobieli, który, na krótko przed rozpoczęciem zdjęć, zginął w wypadku. Przymuszony sytuacją, Marek zaproponował tę rolę mnie.

Potem jeszcze zagrał pan wiele mniej lub bardziej epizodycznych ról w filmach, aż w końcu zaczął pan sam pisać scenariusze: "Miś", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz"? czy "Brunet wieczorową porą". A propos tego ostatniego: dlaczego wycofał pan swoje nazwisko i podpisał się pod tym filmem jako Andrzej Kill? Czy doszło do jakiegoś konfliktu ze Stanisławem Bareja?

- Bardzo chętnie bym panu na to pytanie odpowiedział, ale naprawdę już nie pamiętam, na czym ten konflikt polegał.

Dotyczył spraw, nazwijmy je, politycznych?

- To akurat niemożliwe, bo mieliśmy te same przekonania. Chodziło o jakieś drobiazgi, nie o pryncypia. Chyba dotyczyły scenariusza. Obaj ze Staszkiem mieliśmy temperamenty wojowników i byliśmy uparci. W końcu musiałem ustąpić, bo to on był reżyserem.

Jak pan dzisiaj patrzy na cały ten długi okres artystycznej prosperity, który zakończył się dla wielu ludzi wraz z wprowadzeniem stanu wojennego? Czy nie wydaje się panu, że najlepsze lata swojego życia poświęcił pan rozmowie z głuchym, czyli z władzą komunistyczną, bo przecież w nią cała ówczesna satyra była wymierzona, a z natury rzeczy nie mogła przynieść żadnych namacalnych efektów?

- Nie, nie wydaje mi się. Chyba nie mówi pan tego serio. Czy to miałoby znaczyć, że mieliśmy nie pisać sztuk, książek, nie kręcić filmów, nie reżyserować przedstawień i nie malować obrazów? Władza rzeczywiście była głucha, ale ja przecież nie pisałem dla władzy, tylko dla widzów - ludzi takich jak ja, żyjących w atrapie wolnego państwa. A poza tym, czy w tamtych latach ktoś - poza Jerzym Giedroyciem oczywiście - przewidywał, że komuna padnie?

Jest tu pewien niuans: kpina z władzy była równocześnie kpiną ze społeczeństwa, bo ta władza, tak czy owak, była jakąś jego emanacją.

- To nie tak. Myśmy kpili z idiotyzmów, w których żyliśmy. Opisywaliśmy siebie samych, szarpiących się z narzuconym nam systemem.

Patrzy pan dzisiaj na te czasy z rozrzewnieniem?

- A dlaczego z rozrzewnieniem? W realnym socjalizmie spędziłem dzieciństwo, młodość i kawał swojego dorosłego życia. Poznałem w tamtych czasach wielu wspaniałych, mądrych ludzi, zawierałem przyjaźnie, przeżywałem miłości, podróżowałem... Ale opowiem anegdotę. Prawdziwą. Kiedyś, w latach siedemdziesiątych przyszło do mnie na imieniny dwadzieścia parę osób. Ścisk jak w tramwaju w godzinach szczytu, ale miło. W pewnym momencie ktoś podał mi legitymację, którą znalazł leżącą na podłodze. Miała pieczęć Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, departament któryś tam, bez zdjęcia, na okaziciela. Kto zgubił legitymację? - zwróciłem się do wszystkich. Nikt się oczywiście nie zgłosił, ale miły nastrój poszedł się paść gdzieś na łąkę. Następnego dnia rano przyszło dwóch smutnych panów po odbiór "zgubionego dokumentu". Mało rozrzewniające, prawda?

Proszę powiedzieć kilka słów o wyjątkowo smutnych latach osiemdziesiątych. Objął pan wtedy kierownictwo teatru w Elblągu.

- To było w roku 1984. Przystąpiłem do konkursu na stanowisko dyrektora i wygrałem, mimo że byłem bezpartyjny. Ściągnąłem do teatru wielu znanych aktorów - jednych na etaty, innych na gościnne występy, jeszcze innych z zaproszonymi przedstawieniami. Elbląg zobaczył Zbigniewa Zapasiewicza, Piotra Fronczewskiego, Jana Kobuszewskiego, Zofię Merle, Jerzego Turka i wielu innych. Zorganizowałem też Elbląską Wiosnę Teatralną, która trwała sześć dni i na pewno była dla miasta ważnym wydarzeniem. Mówiono mi, że po raz pierwszy w Elblągu ustawiły się wtedy kolejki do kas po bilety na przedstawienia. Dyrekcję zakończyłem wszelako przed terminem - z powodu fałszywego donosu, jaki złożył na mnie ówczesny rzecznik rządu Jerzy Urban. Nigdy tego nie odszczekał. Zresztą on niczego nie odszczekał.

Potem, w roku 1989, nastąpił demokratyczny przełom. Miał pan problemy z przystosowaniem się do nowych warunków?

- Nie, przeciwnie. Odczułem ulgę. Znikła cenzura, co można porównać z otwarciem na oścież okien w zatęchłym mieszkaniu.

Zmienił się sposób opisywania rzeczywistości - stał się pełny. Nie trzeba było zadawać już sobie tego zniewalającego pytania: co można napisać, a czego nie można, co puszczą, a czego nie puszczą.

W ostatnich dwudziestu latach zmieniał pan ze swymi felietonami pisma: od "Wprost" przez "Rzeczpospolitą" po "Politykę". Jaki był tego powód?

- Zmieniałem pisma, bo to nie ja, lecz pisma się zmieniały, choć tytuł zostawał ten sam. Stefan Kisielewski w dzisiejszym "Wprost" raczej by nie pisał, Stefan Bratkowski w dzisiejszej "Rzeczpospolitej" też nie, a mnie akurat z tymi autorami było bardzo po drodze. Teraz jestem w "Polityce" - spokojny, że w przypadku tego tygodnika do żadnego przewrotu nie dojdzie.

Jak pan postrzega dzisiejszy polski kabaret, bo ja zmusiłem się do tego, żeby przez godzinę obejrzeć w telewizji jakiś przegląd czy też noc kabaretową i przez cały ten czas pozostałem z kamienną twarzą - ani razu się nie uśmiechnąłem i ani razu się nie uśmiałem.

- A ja się czasem śmieję, choć częściej rzeczywiście nie. Mam dziś swoje ulubione kabarety, które na szczęście trzymają poziom. Banalnie to zabrzmi, ale czasy są inne i niewidzialna ręka rynku gniecie wszystko, kabarety także.

Czesław Miłosz stwierdził kiedyś, pod koniec swego życia, że ten archipelag porozumienia z nowym pokoleniem coraz bardziej się kurczy, że coraz mniej jest wspólnych wysp. Bez wątpienia Miłosz miał rację, ale ja do tego podchodzę spokojnie. Kosmos jest dynamiczny, a my jesteśmy jego częścią. Filozoficzna myśl Heraklita "panta rhei" ma już dwa i pół tysiąca lat i trzeba to godnie przyjąć do wiadomości. Mimo to pozostaję w przekonaniu, że "Rejs" Marka Piwowskiego i "Miś" Staszka Barei pozostaną atrakcyjne również dla kolejnych pokoleń.

Dlaczego, już prawie czterdzieści lat temu, przeniósł się pan na Suwaiszczyznę?

- Podłoże było wręcz polityczne. W połowie lat siedemdziesiątych Gierek szykował zmiany w konstytucji: wpisanie wieczystego sojuszu z ZSRR i wieczystej przewodniej roli PZPR. Któregoś dnia, gdy szedłem sobie warszawskim Nowym Światem, podszedł nagle do mnie pisarz Jacek Bocheński i zapytał: podpiszesz protest przeciwko zmianom w konstytucji? Podpisałem, po czym na rok zdjęto mi sztuki z teatrów w Warszawie i Krakowie. Nie mogłem też pracować w radiu ani publikować w pismach. Po prostu nic nie mogłem. I wtedy postanowiłem, że zamieszkam na wsi, bo jeśli będę miał mały ogródek z warzywami, zagon kartofli, kilka kur i drzewo z lasu, to bez obawy raz jeszcze coś takiego podpiszę. I w ten sposób zostałem rolnikiem. Kupiłem rozpadającą się chałupę z gazobetonu. Własnymi rękami wybudowałem nową, a potem stałem się zwykłym, szanowanym mieszkańcem wsi.

Czy po wszystkich rozjazdach wraca pan do niej z dużą ochotą?

Z największą. Bo czekają tam na mnie najwierniejsi przyjaciele - moje psy.

**

Stanisław Tym

Komediopisarz, satyryk, scenarzysta, felietonista, reżyser, aktor. Rdzenny warszawiak, mimo że urodził się w Małkini (1937). Od czterdziestu lat mieszka na Suwalszczyźnie. Maturę zdał jako piętnastolatek. Jego dalsza edukacja przebiegała wyjątkowo burzliwie. Studiował chemię na Politechnice Warszawskiej, przetwórstwo rolne w SGGW i aktorstwo w warszawskiej PWST. Żadnej z tych uczelni nie ukończył. W roku 1960 związał się ze Studenckim Teatrem Satyryków (STS). Współpracował także z kabaretami Stodoła, Dudek, Owca, Lopek i Wagabunda. Jest autorem wielu popularnych skeczy (m.in. Ucz się, Jasiu).

Jako aktor filmowy grał najpierw epizody; przełomem okazał się "Rejs" Marka Piwowskiego - wcielił się w nim w rolę pasażera na gapę, który zostaje wzięty za kaowca. W 1974 r. rozpoczął współpracę ze Stanisławem Bareją - napisał scenariusze do filmów "Miś", "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz", "Brunet wieczorową porą", "Nie ma róży bez ognia". Z Sylwestrem Chęcińskim nakręcił komedię "Rozmowy kontrolowane", sam wyreżyserował "Rysia" (2007).

Jest autorem kilkunastu sztuk teatralnych "Poczta się nie myli", "Kochany Panie Ionesco", "Rock & Troll"). Największy sukces odniosły "Rozmowy przy wycinaniu lasu", klasyczny już dziś utwór polskiej dramaturgii współczesnej.

Jako felietonista Tym publikował w "Literaturze" (lata siedemdziesiąte), "Tygodniku Kulturalnym" (lata osiemdziesiąte), "Wprost" (lata dziewięćdziesiąte), "Rzeczpospolitej" (początek lat dwutysięcznych) i w "Polityce" (do dzisiaj).

Laureat m.in. Nagrody Kisiela dla najlepszego publicysty (1998) i telewizyjnego Pegaza "za poczucie humoru i przenikliwość umysłu" (2002). W 2005 r. wydał zbiór swoich tekstów i rysunków "Mamuta tu mam". Utwory zebrane spod łóżka, a w 2014 r. wybór felietonów i rysunków "Pies, czyli Kot".

A.W.

**

Na zdjęciu: Staniław Tym na spotkaniu w pałacu prezydenckim.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji