Złośnik w potrzasku
To typowo męska komedia. Kobieta wystawiona jest tu na pośmiewisko, tresowana, a wreszcie poskromiona. Szekspir udziela lekcji, jak wziąć wierzgającą kobietę pod męski but, jak stać się jej panem i władcą. A może to tylko marzenie ściętej głowy? Albo głowy mocno zaprószonej nadmiarem trunku?
Z tej drugiej możliwości interpretacji komedii korzysta skwapliwie reżyser Krzysztof Warlikowski. Zwycięstwo Petruchia nad energiczną narzeczoną, a potem nieco samodzielnie myślącą żoną Kasią, wpisuje udanie w sen pijaczyny Okpisza. Przedni to pomysł, który z dość żenującego pokazu męskiego szowinizmu czyni dwuznaczną zabawę. Już nie wiadomo, kto jest przedmiotem drwiny: ród męski, czy płeć piękna, a może obie strony po trosze, jeśli biorą się do panowania nad sobą.
Rzecz zaczyna się brawurowo. Gdy gasną światła, krzykliwa bileterka (Danuta Stenka, potem Kaśka) usiłuje usunąć nachalnego pijaka (Adam Ferency, potem poskromiciel Kaśki), który wdarł się na salę. Przez chwilę ulegamy złudzeniu przekreślenia dystansu między widownią i sceną. Nie nowe to w teatrze, ale odpowiednio dozowane może zaskoczyć. W tym spektaklu stanowi płynne przejście do prologu, podczas którego śpiący pijaczyna ma stać się obiektem żartów dziedzica. Przebierają go za pana i prowadzą do teatru. Przypomina się "Pan Jowialski, albo "Życie snem". Bo kiedy Okpisz staje w teatrze, aby obserwować sztukę wraz ze swą żoną (naprawdę przebranym za żonę paziem), na scenie kogóż zobaczy? Okpisza w roli Petruchia, a dziedzica w roli swego teścia. Kto tu kogo ogląda i kto kogo udaje? Warlikowskiego bawi to podstawianie luster scenie, aby granice między światem realnym, a światem ułudy uczynić płynnymi A jeśli teatr udaje teatr, to gdzie jest kres ułudy?
Petruchio ujarzmia Kasię, jak zawsze u Szekspira. Jest po prostu arcychamem. Ferency demonstruje to z brawurą. Jego bohater ma trochę sprytu, ale rozumu niewiele. Dlaczego go ta Kaśka chce, nie wiadomo. O jej siostrę walczą zalotnicy. Też niezbyt wyrafinowanymi środkami. Raczej jak dzisiejsi macho, popisując się mięśniami i gimnastyką w łóżku. Wygląda na to, że to mężczyźni rywalizują ze sobą, który z nich bardziej zdobywczy. Bardziej obchodzi ich sama rywalizacja niż kobiety. To sport. Czasem męczący i nudny. Taki sens ma najwyraźniej taniec zblazowanych zalotników (w drugiej części spektaklu) wedle choreografii Wojciecha Misiury. Więcej mówi o tym męskim smutnym świecie niż tekst. Nie tylko taniec zresztą. Równie ważna jest muzyka Pawła Mykietyna na saksofony i akordeony, celowo natrętnie komentująca sceniczne zdarzenia, tworząca niejasną atmosferę między snem a jawą. Także stylizowane kostiumy, które zacierają historyczny kontur komedii. Na marginesie warto odnotować zabawne aluzje do niegdysiejszych pomysłów inscenizacyjnych Adama Hanuszkiewicza, np. na scenie pojawia się skuter (ma to być według tekstu wierzchowiec Petruchia), przypominający wielekroć opisywaną hondę w "Balladynie"; oczekiwanie na przybycie zięcia na ślub przypomina zaś scenę z "Ojca chrzestnego".
Czy Kasia jest w tym spektaklu sekutnicą? Ciut, ciut. Nie daje sobie w kaszę dmuchać. Potrafi ostro odpowiedzieć. W pierwszej części spektaklu daje popis samodzielnego myślenia. Kiedy chce, prowokuje. Gdy mowa o targu, na który wystawia ją ojciec, aby znaleźć jej męża, zrzuca jednym ruchem sukienkę. Niech ją oglądają jak zwierzę prowadzone na rzeź. Danuta Stenka jako umiarkowana złośnica jest naprawdę świetna. Tworzy portret kobiety, która nie chce być podnóżkiem swego męża. W drugiej części musi jednak ulec, bo taka jest litera tekstu. Ulega wszakże pozornie. Końcowy jej monolog, w rzeczy samej dość żenujący przykład męskiej buty przełożony na wiernopoddańczą deklarację uległej żony, nie brzmi wcale ulegle. Stenka przedstawia go niczym heroina tragedii greckiej, albo członkini ruchu wyzwolenia kobiet. Z pewnym nadmiarem patosu. Wolałbym, aby ten monolog brzmiał albo groźnie, albo cynicznie, albo dwuznacznie.
Szekspir w interpretacji Warlikowskiego okazał się naszym współczesnym. Jako bezwzględny macho też byłby na czasie, ale reżyser wybrał trudniejszą drogę - wyłuskania z komedii ukrytych, mniej jednoznacznych sensów. Czytana przez perspektywę teatralnego prologu jest grą, wariacją o odwiecznej walce płci i nieuprawnionych pretensjach do męskiej dominacji.