Artykuły

Trauma, która powraca właśnie teraz

- Brałam dorosłych na dywanik i transportowałam, ciągnąc do punktu sanitarnego, nieraz kilkadziesiąt metrów. To często byli bardzo młodzi ludzie, ciągnęłam ich i mówiłam: "Zobaczysz, wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze" - trójmiejska aktorka KRYSTYNA ŁUBIEŃSKA o Powstaniu Warszawskim.

Roman Daszczyński: Scena z powstania warszawskiego, która najmocniej wbiła się w Pani pamięć?

Krystyna Łubieńska: Placyk na Żoliborzu. Strzały, latające samoloty, wybuchy, ludzie biegnący w popłochu. I pośród nich jakaś kobieta stoi z podniesionymi rękami, w jednej dłoni trzyma za włosy małą głowę i krzyczy: "Coście zrobili z moim dzieckiem!".

Urwana przez bombę głowa dziecka?

- Tak, strzęp dziecka. Nie wiem czy przez bombę. Nietrudno było wtedy natknąć się na fragmenty rozerwanych ciał.

Od przeszło pół wieku jest Pani aktorką Teatru Wybrzeże, mieszka w Trójmieście, w zupełnie innej rzeczywistości - a mimo to powstanie warszawskie jest traumą, która wciąż do Pani powraca?

- Muszę powiedzieć, że do niedawna nie wracało. Jakoś nauczyłam się nie myśleć o tym, ale rok temu napisał pan reportaż o ostatnich weteranach powstania, którzy mieszkają na Pomorzu i ten tekst tak mną poruszył, że sama się do pana zgłosiłam, żeby opowiedzieć o moich przeżyciach. Wszystko do mnie zaczęło wracać po siedemdziesięciu latach. Z jakichś powodów ta głowa dziecka w rękach zrozpaczonej matki nie była moją głową, dane mi było przeżyć. Miałam to szczęście, że ocalała moja mama Maria Rzążewska z Glińskich, mój młodszy brat Maciek. Ojca straciłam już wcześniej, został zamordowany w Katyniu. W czasie okupacji mama była zaangażowana w pomoc podziemiu, w naszym mieszkaniu ukrywał się m.in. oficer AK Henryk Żuk ps. Onufry, który po wojnie w książce "Na szachownicy życia" napisał, że moja mama dwukrotnie uratowała mu życie. Mama po wojnie mieszkała ze mną długie lata w Sopocie. Siłą rzeczy moja pamięć o powstaniu jest inna, bo z perspektywy niespełna dwunastoletniego dziecka, jakim wówczas byłam. Jednak dzieciństwo w tamtym czasie to coś zupełnie innego niż dzisiaj. Myśmy byli w pewnym sensie dorosłymi ludźmi, wojna miała wpływ na nasze myślenie. Mój Boże, ośmioletni chłopcy biegali z meldunkami i mieli pełną świadomość, że mogą zginąć albo zostać kalekami...

Pani tak biegała?

- Kilka razy, ale przede wszystkim przez ponad miesiąc byłam małą pomocą medyczną w Punkcie Sanitarnym nr 1 u doktora Mazurka, w budynku przy Mickiewicza 27 na Żoliborzu. To był piękny, nowoczesny dom, który zresztą ocalał do naszych czasów. Doktor Mazurek nauczył mnie jak robić zastrzyki, jak zakładać opatrunki. Do dzisiaj sobie świetnie z tym radzę. Moja mama tam pomagała. Mnóstwo rannych ludzi, nierzadko umierających. Brałam dorosłych na dywanik i transportowałam, ciągnąc do punktu sanitarnego, nieraz kilkadziesiąt metrów. To często byli bardzo młodzi ludzie, ciągnęłam ich i mówiłam: "Zobaczysz wszystko będzie dobrze, wszystko będzie dobrze". Rany były najczęściej odłamkowe. Sala szpitalna mieściła się w piwnicy. Lekarze robili, co mogli mimo braku lekarstw i materiałów opatrunkowych.

Była Pani przy śmierci któregoś z powstańców?

- Tak, byłam przy tym jak ludzie umierali. Powstańców z tego było dwóch albo trzech. Sami młodzi chłopcy. To było bardzo patriotycznie nastawione społeczeństwo, wielu miało bliskich zasłużonych w walkach o niepodległość. Tata czy dziadek bił się o wolną Polskę, babcia albo mama pielęgnowała rannych w wojnie 1920 r., to i następne pokolenie chciało im dorównać. Tak samo było u mnie w rodzinie: z pokolenia na pokolenie mieliśmy uczestników powstań narodowych, zesłańców na Sybir. Pochodzę z ziemiańskiej rodziny. Mój ojciec Aleksander Rzążewski nie miał jeszcze dwudziestu lat jak poszedł do wojska, walczył w wojnie polsko-bolszewickiej. Był kawalerzystą. W 1939 r. nie musiał iść na wojnę, ze względu na ciężkie rany odniesione w młodości, ale sam się zgłosił jako oficer rezerwy.

Do końca powstania była Pani w tym punkcie sanitarnym?

- Nie, ponieważ we wrześniu zachorowałam na paratyfus. Moja mama zaprzyjaźniona była z rodziną profesora Jana Muszyńskiego, który był sławą polskiej farmakologii i to on mnie uratował. Muszyńscy mieszkali w willi na Pogonowskiego, to było niedaleko punktu sanitarnego doktora Mazurka. Leżałam w piwnicy. Niemcy pod koniec Powstania zajęli willę Muszyńskich i kazali nam iść do obozu w Pruszkowie. Profesor domyślił się, że tam pewnie wysyłają ludzi do Oświęcimia. Poszliśmy więc przez łąki, jakieś zniszczone domy aż na cmentarz Powązkowski. Córka profesora, świeżo po połogu niosła malutkie dziecko. Zatrzymaliśmy się w jakiejś starej oranżerii przy cmentarzu. Chyba tydzień bez jedzenia. Były dwie wielkie kadzie zielonkawej deszczówki, piliśmy tę wodę - profesor filtrował ją przez gazę. Gdzieś po drodze rozbity słój konfitur dorwałam, zjadłam wszystko. Byłam wygłodzona po paratyfusie, myśleli, że ze mną koniec, ale jakoś przetrwałam. Był już początek października, powstanie się skończyło. Przyszedł do tej oranżerii młody Niemiec, ręce do góry i tak dalej. Profesor i mama świetnie znali język niemiecki, więc ten żołnierz nic nam nie zrobił, tylko kazał się zabierać gdzie indziej. Mama z profesorem poszli w miasto szukać pomocy, już zrobiło się ciemno. Płakaliśmy z bratem: "Mama nie wróci". Po kilku godzinach sprowadzili furkę z koniem i pojechaliśmy do Szpitala Wolskiego, który pękał w szwach od rannych i uchodźców. Po drodze widzieliśmy zwały trupów, mama tylko kazała, żebyśmy z moim sześcioletnim bratem tulili się i nie patrzyli na to. Tej nocy w szpitalu nigdy nie zapomnę, bo kazali nam się położyć w ciemnym korytarzu, dali ciepłą kaszę pęczak. Czułam, że jest mi jakoś wilgotno. Okazało się, że umieścili nas na materacach po nieboszczykach, były dosłownie zesztywniałe od krwi. Jedzenie było natomiast z robakami, do dziś mi się robi niedobrze na samą myśl. Kaszy pęczak nie ruszę za żadne skarby. Z okien szpitala zobaczyłam rów i wystające stamtąd głowy trupów. Na pewno ponad sto osób. Ten widok zapamiętałam na całe życie.

Co Pani myśli o powstaniu? Miało ono sens?

- Buntuję się, gdy ktoś mówi, że powstanie to była głupota. Tak może oceniać tylko ktoś, kto nie doświadczył na własnej skórze, czym była niemiecka okupacja. Ten terror, zabijanie na ulicach przypadkowych ludzi, wywożenie do obozów koncentracyjnych mieszkańców całych domów i ulic. Polak to nie był dla hitlerowców człowiek, ale jakaś kategoria zwierząt, które należy wytępić, a przed śmiercią ewentualnie wykorzystać do niewolniczej pracy. Latem 1944 r. miałam wtedy tylko jedenaście czy dwanaście lat, ale wiem, że tak się nie dawało żyć. Wybuch Powstania nie wziął się z niczego, to był dla nas powiew wolności... Wojna jest okrutną sprawą, wielu tych ludzi i tak by nie dożyło końca niemieckich rządów w Warszawie.

Na tym chyba polega główna trudność w ocenie powstania. Z jednej strony entuzjazm i bohaterstwo AK-owskiej młodzieży i dużej części mieszkańców po czterech latach niemieckiego bestialstwa, z drugiej - rachunek, który nie pozostawia wątpliwości, że to była największa i bezprzykładna katastrofa w dziejach naszego narodu. Mówi Pani: "wielu i tak by nie dożyło", ale czy to znaczy, że należało potęgować straty? Miasto z dorobkiem wielu pokoleń zamienione w gruzowisko i wielki cmentarz. Młodzież miała prawo do powstańczego entuzjazmu, ale czy dowództwo miało prawo wydać taki rozkaz?

- Nie wiem, nie znam się na tym. Pamiętam jednak, jak bardzo czekaliśmy na odsiecz. Na alianckie samoloty, na spadochroniarzy polskich czy brytyjskich...

Nie było ich, bo nie mogło być. Zachodnich aliantów czekały jeszcze całe miesiące ciężkich walk, zanim dotarli do Berlina. Niemcy stawiali zaciekły opór. Wystarczy spojrzeć na mapę. Między Warszawą a Berlinem jest pięćset kilometrów. Powstanie wybuchło akurat w tamtym czasie, bo za Wisłą, na warszawskiej Pradze pojawiły się pierwsze radzieckie czołgi.

- Właśnie. Rosjanie mogli nam pomóc. My zwyczajnie i po ludzku liczyliśmy na tę pomoc.

Zwyciężyła wiara, że Niemcy lada moment zostaną pokonani i trzeba coś robić, by utrudnić Sowietom zagarnięcie Polski. Dowódca AK, Tadeusz Bór-Komorowski na kilka dni przed rozpoczęciem walk oświadczył: "Oswobodzimy Warszawę naszymi siłami i przyjmiemy tu Rosjan jako gospodarze".

- Moim zdaniem, takie myślenie miało sens. Warszawa miała stać z założonymi rękami i czekać, aż Rosjanie przyniosą miastu wolność? Nie wyobrażam sobie tego. Tysiące młodych ludzi w podziemiu całymi latami szkoliło się do walki. Mieli usłyszeć od dowódców: "Jednak nic z tego nie będzie, wasze poświęcenie było daremne"? Tak może myśleć tylko ktoś, kto nie przeżył tamtego czasu i nie czuł jaka była atmosfera.

Dopiero co w sprzedaży ukazał się książkowy wywiad ze Stanisławem Likiernikiem, postacią bardzo zasłużoną dla AK, wybitnym żołnierzem powstania. Cytatów są setki, wystarczy podać dwa: "Przed podjęciem ostatecznej decyzji o powstaniu wszyscy w Warszawie wszystko wiedzieli: że z militarnego punktu widzenia nasze butelki z benzyną to jakiś żart, że nie ma ciężkiej broni, że Niemcy nie odpuszczą. Powstanie nie miało sensu z militarnego punktu widzenia!". Autorzy wywiadu z Likiernikiem zwracają uwagę, że gdy człowiek który ostatecznie podpisał rozkaz o rozpoczęciu walk, pułkownik Antoni Chruściel ps. "Monter" 26 lipca na odprawie dowództwa AK przedstawił mizerny stan zaopatrzenia w broń, to wszyscy byli zdeprymowani. Likiernik dopowiada: "I co zrobił wtedy "Monter"? Wyjaśnił, że brak broni w dużym stopniu zastąpi żądza walki, a właściwie >>furia odwetu<<. Tak, jakby nie wiedział, jak wygląda strzelanina z bliska. Nawet furia i szaleńcza odwaga wobec amunicji nie jest w stanie nic zrobić".

- Trudno mi z tym polemizować, jestem kobietą, aktorką i nie znam się na wojskowych sprawach. Niech jednak nikt mi nie wmawia, że los Warszawy był przesądzony, że miasto nie mogło otrzymać żadnej pomocy. To jest coś, co się w historii powtarza. Zachód nas wtedy po prostu sprzedał. Ci ludzie w Waszyngtonie, Londynie, czy Paryżu najbardziej lubią siedzieć w wygodnych fotelach. Proszę porównać to z tym, co się dzieje teraz na Ukrainie czy w Palestynie, w Strefie Gazy. Niewinni ludzie giną, międzynarodowa opinia publiczna jest szczerze poruszona, ale niewiele z tego wynika. My patrzymy z innej perspektywy. Dopiero co prezydent Bronisław Komorowski mówił do kombatantów powstania, których jest już garstka, że walczyli o sprawiedliwość i godność i dla mnie właśnie jest to cała prawda o tym co się wtedy wydarzyło w Warszawie.

***

Krystyna Łubieńska - absolwentka Studia Teatralnego we Wrocławiu. Od 1958 r. związana z Teatrem Wybrzeże, obecnie występuje w dwóch spektaklach: "Martwych Duszach" i "Czarownicach z Salem". Wielokrotnie wyróżniana za zasługi dla kultury - m.in. medalem Gloria Artis, złotym krzyżem zasługi, nagrodą prezydenta miasta Gdańska. Działaczka Federacji Rodzin Katyńskich i Towarzystwa Ziemiańskiego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji