Artykuły

Świąteczne ubóstwo (prawie)

Być może, iż słowo "ubóstwo", użyte w tytule jest zbyt mocne, a może nawet niesprawiedliwe. Nie użyłbym go z pewnością, gdyby chodziło o zwykły, codzienny program. Tu jednak chodzi o program świąteczny. A od programu świątecznego mamy prawo wymagać więcej, znacznie więcej. Zacznijmy od filmów. Nie jest chyba dla nikogo tajemnicą, iż filmy cieszą się w telewizji największym powodzeniem. Mało tego! Wielu ludzi kupiło telewizory tylko, czy przede wszystkim, dla filmów. Jedni dlatego, iż nie mają czasu chodzić do kina, inni dlatego, że nie mają możliwości chodzić często do kina (mieszkańcy małych miast czy dzielnic peryferyjnych w miastach dużych, mieszkańcy wsi). Dla tych ludzi film w telewizji jest częstokroć jedynym filmem, jaki oglądają.

Dawno minęły już czasy, kiedy telewizja nadawała w okresie świątecznym po pięć czy sześć filmów w ciągu jednego dnia. Minęły również czasy, kiedy można było oglądać filmy równolegle z wyświetlanymi w kinach. O to zresztą nie można mieć pretensji. Rosnąca błyskawicznie ilość telewizorów (przekroczyliśmy już dwa miliony) doprowadziłaby kina przy takim systemie do bankructwa.

Wróćmy jednak do minionych świąt. Obejrzeliśmy w sumie (w ciągu trzech dni, łącznie z wigilią) 6 filmów pełnometrażowych, w tym, czasie dwóch dni świątecznych, cztery filmy. A więc średnio po dwa filmy dziennie.

Nie jest to zbyt wiele, nie jest również zbyt mało. Sedno sprawy tkwi jednak nie w ilości, lecz w jakości tych filmów. Zaprezentowano nam, na przykład, jeden film ("Lili"), liczący sobie już ponad 12 lat. Film więc raczej starawy. Zobaczyliśmy jedną komedię średniego gatunku ("Ludwiku, do rondla") i jedną bardzo pośledniego gatunku ("Gdzie twoje miejsce, dziewczyno"). Zobaczyliśmy jeden niezły (ale tylko niezły) western ("Jim Ringo"). W sumie przeważały komedie, w czym nie byłoby niczego nagannego, gdyby nie fakt, iż były to komedie przeciętne, lub słabe. Tak więc filmy rozczarowały. A inne pozycje?

No cóż, Fredro i Molier ("Damy i huzary" w reżyserii J. Słotwińskiego z plejadą znakomitych, aktorów z Woszczerowiczem na czele oraz "Zazdrość Kocmołucha" w reżyserii E. Bonackiej z Łodzi) - to są pozycje murowane. Obaj dzielnie obronili się (nie po raz pierwszy) w telewizji. Oba widowiska zostały sprawnie wyreżyserowane i dobrze zagrane. To można zapisać na plus.

Na minusy natomiast, zapisałbym pozostałe pozycje rozrywkowe. Nie podobał mi się program "Przedstawiamy" mimo udziału piosenkarzy francuskich (Escudero), holenderskich (Shirley) i innych, z wyjątkiem doskonałego kwartetu radzieckiego "Akord" i fenomenalnego piosenkarza czeskiego Matyuski. Konferansjerka, prowadzona przez takich "asów", jak Dziedzic, Krukowski, Wiktorczyk i Kydryński bardzo słaba. Zgadzam się tutaj w pełni z Andrzejem Braunem, recenzentem "Życia Warszawy", iż Ofierski wypada, w telewizji zawstydzająco. Nie podobał mi się program wspomnieniowy "Syrena z Łodzi pochodzi". Nie podobał mi się ostatni, "remanentowy" Słownik Wyrazów Obcych, pełen sztuczności, dłużyzn i nudy.

Podobał mi się natomiast, wbrew zgodnej opinii kolegów - recenzentów, pierwszy odcinek nowej polskiej serii filmowej (tym razem kryminalnej) "Kapitan Sowa na tropie".

I jeszcze dwie opinie w postaci cenzurek szkolnych: "Ballada wigilijna" E. Brylla dobra (w niej Siemion znakomity). Świąteczne "Tele-Echo" bardzo dobre.

W sumie, niestety, pozytywy nie przeważyły negatywów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji