Artykuły

Carnaval. Jak wypadł w tym roku?

V Carnaval Sztuk-Mistrzów w Lublinie. Pisze Tomasz Kowalewicz w Gazecie Wyborczej - Lublin.

Czego zabrakło na Carnavale Sztuk-Mistrzów? Prawdę powiedziawszy, niczego. Piąta edycja najbarwniejszego i najradośniejszego festiwalu wśród wszystkich, jakie mamy w Lublinie, przebiegła wręcz wzorowo. Aż chce się powiedzieć - szkoda, że tak szybko się skończyło

To bzdura, że Polacy nie potrafią śmiać się z samych siebie. Wystarczy zajrzeć na chwilę na Carnaval, by przekonać się, z jak dużym dystansem potrafimy spojrzeć na nasze wady i z uśmiechem pozwalać artystom, by bezkarnie ośmieszali nas na oczach setek przechodniów. Nauczyliśmy się już chyba, że podczas lubelskiego festiwalu nie należy niczego traktować serio. Tutaj chodzi przede wszystkim o dobrą i niczym nieskrępowaną zabawę, a od kilku lat wiemy już, że o taką potrafią zadbać "cyrkowi" goście z całego świata. Trudno zresztą nie dać się ponieść tej niezwykłej atmosferze, kiedy wszyscy dookoła śmieją się, krzyczą i zdają się być najszczęśliwszymi ludźmi na tej planecie.

Połykacz mieczy z dystansem

Aż strach pomyśleć, jak wyglądałaby tegoroczna edycja, gdyby fatalna pogoda, jaka towarzyszyła uczestnikom pierwszego dnia festiwalu, utrzymała się przez cały weekend. To był zresztą najtrudniejszy moment imprezy - chwilami deszcz padał tak mocno, że trudno było zainteresować się tym, co dzieje się na scenie Muszli Koncertowej. A szkoda, bo spektakl "Prometeusz" wystawiany na otwarcie festiwalu to jedna z tych rzeczy, które trzeba było zobaczyć (większość wytrwała jedynie do połowy). Sami artyści też zresztą nie mieli lekko - zamiast skupiać się na grze i akrobacjach, zmuszeni byli walczyć z mokrą i śliską sceną.

OKSFORD WSCHODU. TAKIEJ DZIELNICY NIE MA NIKT W POLSCE

W kolejnych dniach było już tylko lepiej. Gorąco zrobiło się nie tylko od zwariowanych sztuczek, trików i pokazów, ale także od słońca, które zdawało się grzać wprost proporcjonalnie do rosnących w centrum miasta emocji. A było co przeżywać - w końcu niecodziennie przed ratuszem można zobaczyć m.in. człowieka żonglującego płonącymi pochodniami czy połykającego miecze. Zresztą Australijczyk Aerial Manx to jeden z tych artystów, na którego występ naprawdę trudno było się dostać. Nie wszystkie sztuczki mu wychodziły (w pewnym momencie nabrałem nawet obaw, że trik z połykaniem miecza może być ostatnim w jego karierze), ale humor, z jakim komentował wszystkie niepowodzenia, sprawiał, że nikt nie mógł mieć mu tego za złe. Popisowy numer zostawił sobie na koniec. - Zanim połknę miecz, muszę wam udowodnić, że jest on prawdziwy. Czy jest tu jakieś niekochane dziecko? - żartował, wywołując przy tym salwy śmiechu wśród publiczności. Szczęśliwie (zwłaszcza dla niego) ostatnia sztuczka wyszła mu perfekcyjnie. Zresztą kto tutaj nie był perfekcyjny? O świetną muzykę dbał wielopokoleniowy zespół De Fanfare van de Eerste Liefdesnacht, trochę magii zapewniła grupa The Mind Travellers (podczas ich show w Teatrze Starym popłakałem się ze śmiechu), a w podniebnych lotach równych sobie nie mieli Francuzi z Les Lendemains. Każdy z gości występujących w Lublinie okazał się mistrzem w swoim fachu, co spotkało się ze szczerym uznaniem publiczności (także w wymiarze finansowym).

Dlaczego kochamy ten festiwal?

Nie mam wątpliwości, że ludzie pokochali Carnaval Sztuk-Mistrzów, o czym świadczą niebotyczne tłumy na ulicach - zarówno lublinian, jak i turystów z Polski i zagranicy (!). - Dlaczego jesteśmy tu dopiero po raz pierwszy? - pytała słusznie swoich rodziców jedna z dziewczynek, oczarowana tym, co widzi wokół siebie. Ale dla równowagi od czasu do czasu usłyszeć można było też narzekanie (a jakżeby inaczej): bo nie pomyślano o podestach dla artystów; bo ci sami artyści występują po kilka razy z tym samym programem, a belgijski duet komików Okidok "przyjechał tu jedynie się powydurniać". Trudno jednak brać te zarzuty na poważnie i twierdzić, że kładą się one cieniem na całym festiwalu. Zresztą jego wielką siłą jest pewna niedookreśloność.

PRZEDWOJENNY CELEBRYTA, GDY ZMARŁ NIKT NIE WIERZYŁ

Spacerując, nie wiemy, kogo za chwilę spotkamy na swojej drodze - czy zaczepi nas hiszpański klaun Karcocha, przemknie deptakiem okrągły teatr Wheelhouse, zobaczymy slacklinerów nad głowami, czy trafimy do gabinetu Fatalia. Bo z Carnavalem jest trochę tak jak ze strasznym zamkiem z wesołego miasteczka. Wchodzimy do niego w poszukiwaniu doznań, których raczej nie mamy na co dzień. A już samo to dostarcza nam mnóstwo frajdy.

Nie mogę nie wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, która w tym roku wywołała lawinę zachwytów. Myślę tu o niezwykłych, a wręcz magicznych iluminacjach świetlnych w oknach kamienic na Starym Mieście. W weekend Facebook kipiał od zdjęć kolorowego serca miasta, a wiele osób natychmiast uznało, że taki nastrój musi zostać z nami już na stałe. To piękne uzupełnienie imprezy, która po raz kolejny wyszła nam wzorowo. Warto chwalić się nią w całej Polsce - marka, jaką udało się stworzyć, jest dla Lublina nie do przecenienia. Żal jedynie, że na kolejną edycję przyjdzie nam czekać cały rok.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji