Artykuły

"Miłość i eutanazja"

Mimo przenikliwego chłodu przed budynkiem paryskiego sądu gromadziły się tłumy. Ci, którym udało się wejść do środka, przepychali się w drodze do sali, bo każdy chciał zobaczyć na ławie oskarżonych ładną polską aktorkę, która zabiła narzeczonego, nie mogąc dłużej patrzeć na jego cierpienie.

Każdy był ciekaw, jak do tego doszło i jak wytłumaczy się sama oskarżona, ale aktorka ograniczyła się do przyznania się do popełnienia zbrodni, poprosiła o najwyższy wymiar kary, a potem zamilkła.

Jej obrońcę, dziekana paryskiej adwokatury Henri Roberta, wspierał znany polski adwokat Gustaw Beylin, który na proces przyjechał z Warszawy, nie mogąc odmówić prośbie wybitnego reżysera Leona Schillera o to, żeby ratował 23-letnią aktorkę. Po stronie Stanisławy Umińskiej, której groziła kara śmierci, stanęła ówczesna opinia publiczna, prasa i nawet prokurator nie wydawał się przekonany do swoich racji.

Narodziny gwiazdy

"Była aktorką, bardzo wybitną, sławną, znaną (...). Grała genialnie Puka w 'Śnie nocy letniej', Niewidomą w 'Świerszczu za kominem' Dickensa, Nicka w 'Marii Stuart' Słowackiego. Widziałem ją w tych rolach i nigdy nie zapomnę wielkiego wrażenia, jakie wywierała swą grą" - pisał o Umińskiej Jerzy Zawieyski, prozaik, dramatopisarz i aktor.

Komplementował ją Kornel Makuszyński, pisząc o wielkim talencie panny Umińskiej, który stworzył nowe, godne jej dzieło aktorskie - słowa te odnosiły się do jej roli Glorii w "Nigdy nic można przewidzieć" George'a Bernarda Shawa.

"Wykazała prawdziwą intuicję, uczuciowość, głęboką i szczerą oryginalność w traktowaniu swych zadań scenicznych Niejednokrotnie obsadzana fałszywie, w rolach wymagających promienia beztroskiej wesołości, zawsze wnosiła na scenę coś swojego, dalekiego od komunałów i szablonów - w geście, ruchu, rytmice słowa" - pisał recenzent "Przeglądu Teatralnego i Filmowego".

Julian Tuwim specjalnie dla niej napisał tekst kabaretowy "Mała Gigolette", a Jan Lechoń zachwycał się jej "dziewczęcą, albo raczej chłopięcą, absolutnie oryginalną urodą". Od chwili debiutu Stanisławy Umińskiej w październiku 1919 r. krytyka i publiczność były zgodne - narodziła się nowa gwiazda.

Zaczęła występować na deskach Teatru Polskiego i Małego, w 1921 r. zagrała w filmie "Pan Twardowski" i zanim skończyła 23 lata, za jedną ze swoich ról dostała nagrodę ministra kultury i sztuki.

Malarz, pisarz, krytyk

Dziś już trudno dociec, jak poznała Jana Żyznowskiego, starszego od niej o 12 lat pisarza, malarza i krytyka sztuki. Zdaniem jednych na wernisażu, według innych w teatrze albo modnym wówczas lokalu u Simona i Steckiego przy Krakowskim Przedmieściu 38 w Warszawie, gdzie serwowano znakomite wina i gdzie schodziła się warszawska śmietanka. Warszawa lat 20. dawała wiele możliwości. Niemniej stało się to wczesną jesienią 1923 r., a Stanisława i Jan zakochali się podobno od pierwszego wejrzenia.

On, wówczas 34-letni, także miał na koncie wiele sukcesów. Ceniony był za artykuły na temat sztuki do miesięcznika "Pani", a jego książki "Zbiór nowel", "Dla Polski pod Joffrem", a przede wszystkim "Krwawy strzęp" i "Kamienie ugorne", czytelnicy przyjęli z entuzjazmem. Warszawa czekała na kolejną powieść - "Z podglebia".

Kiedy w styczniu 1924 r. Mieczysław Grydzewski zakładał "Wiadomości Literackie", zatrudnił Żyznowskiego, którego nazwisko od pierwszego numeru pojawiało się obok tuzów literatury i nie tylko: Juliana Tuwima, Juliusza Kadena-Bandrowskiego, Witkacego, Karola Szymanowskiego, Antoniego Słonimskiego, Jarosława Iwaszkiewicza, Jana Lechonia czy Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

Mimo sukcesów literackich Żyznowski nie porzucił malowania - mroczne, ekspresyjne obrazy, na których obwiedzione mocnym konturem postacie wpisane były w nieokreślone, abstrakcyjne tła, wydawały się echem jego wspomnień z I wojny światowej i wojny polsko--bolszewickiej, w których brał udział. Teraz w czasie pokoju przyszła wreszcie pora, by cieszyć się życiem, dobrą zawodową passą, pieniędzmi i piękną kobietą u boku. Umińska i Żyznowski mogli się spodziewać od życia wszystkiego najlepszego.

Rak wątroby

Niestety, stało się inaczej. Pod koniec 1923 r. u Żyznowskiego wykryto złośliwy nowotwór wątroby, a choroba postępowała tak szybko, że warszawscy lekarze mogli tylko bezradnie rozkładać ręce. Mający jeszcze nadzieję na wyleczenie postanowił szukać ratunku we Francji, gdzie niegdyś studiował i gdzie w 1918 r. zaciągnął się do polskiej armii pod dowództwem gen. Józefa Hallera. W Paryżu jako członek Towarzystwa Opieki nad Sztuką Polską miał sporo znajomych, a wśród nich słynnego lekarza prof. Roussa, który podjął się przeprowadzenia operacji.

4 maja 1924 r. Stanisława wystąpiła jeszcze w Teatrze Małym w "Świerszczu za kominem" Dickensa i była to jej ostatnia rola - na początku czerwca rzuciła teatr, Warszawę i razem z Żyznowskim wyjechała do Paryża.

Ich wiara w sprawczą moc francuskich lekarzy szybko się rozwiała, ponieważ operacja nie przyniosła poprawy, a Żyznowski coraz bardziej cierpiał. Umińska prawie nie opuszczała szpitala, bezustannie opiekowała się chorym: myła go, wycierała mu pot z czoła, przebierała, a wychodziła tylko po to, żeby organizować coraz większe dawki morfiny. Zastępowała pielęgniarki i sama robiła mu zastrzyki, budząc szacunek i współczucie personelu szpitala. W końcu środki uśmierzające ból powoli przestawały działać.

Książka z kluczem

W chwilach przytomności Żyznowski dyktował jej kolejne akapity "Z podglebia", książki, którą za wszelką cenę starał się ukończyć i która do złudzenia przypominała ich własne losy. Jej bohater, ranny, z amputowaną ręką i nogą, wie, że nic wydobędzie się już z zapaści, Przyjeżdża do niego narzeczona, by go pielęgnować, ale on jest jak oszalały - targa nim ból fizyczny i zazdrość o ukochaną. Opisy jego fizycznego, przeszywającego mózg cierpienia musiały wykańczać psychicznie Umińską, a jednak notowała wszystko, co jej kazał. W końcu zapisała ostatnie zdania - jak bohater powieści w poczuciu beznadziei popełnia samobójstwo.

Mimo autobiograficznych wątków powieści życie napisało inny nieco scenariusz.

Do Paryża Żyznowski przywiózł ze sobą starego browninga zdobytego jeszcze podczas wojny. Co dzień prosił ukochaną, żeby go zastrzeliła, bo tylko w ten sposób można skrócić jego cierpienia. Nie chciała tego słuchać, więc kiedy jej nie było obok, prosił lekarzy o śmiertelny zastrzyk.

15 lipca 1924 r. udręczona i zrozpaczona stanem ukochanego Stanisława Umińska w końcu spełniła jego prośbę: najpierw zrobiła mu zastrzyk z morfiny, a potem przyłożyła pistolet do jego skroni i pociągnęła za spust. Znaleziono ją bez przytomności przy łóżku martwego Żyznowskiego.

Zabiła z miłości

Od razu przyznała się do winy i na wiele miesięcy popadła w głęboką depresję. Proces przed paryskim sądem rozpoczął się w lutym 1925 r. Podczas rozpraw publiczność tak żywiołowe] okazywała oskarżonej współczucie i sympatię, że sędzia musiał wypraszać zgromadzonych z sali.

Pielęgniarki i lekarze ze szpitala Brouse w Villejuif pod Paryżem, gdzie leczono Żyznowskiego, zeznawali na jej korzyść. Potwierdzali, że chory rzeczywiście błagał o skrócenie cierpień, i argumentowali, że gdyby nie krok oskarżonej, przeżyłby co najwyżej tydzień dłużej. Jeden z lekarzy był tak wzruszony, że podobno płakał podczas składania zeznań.

Mecenas Gustaw Beylin sięgnął po jeszcze jeden dowód przemawiający na korzyść Umińskiej - powieść, którą dyktował jej Żyznowski w ostatnich chwilach życia. Adwokat dowodził, że jest to wierny zapis ich ostatnich rozmów i że podczas niewielu chwil przytomności, leżąc na łożu śmierci, "ukochany mężczyzna pozbawiał ją władzy nad swoimi czynami, czyniąc tej delikatnej kobiecie gwałtowne wymówki, że nie zabija go szybciej".

"Strzał w Paryżu rozbrzmiał nie tylko jako ostatni spazmatyczny krzyk nieszczęścia, lecz zarazem jak triumfalny krzyk miłości, której Stanisława Umińska dała dostojną i tragiczną nieśmiertelność. Pamięć o tej bohaterskiej, antycznie wspaniałej miłości niechaj będzie świętą strażniczką najlepszych wspomnień o tym, który ją wzbudził - naszym dobrym przyjacielu i rzetelnym, gorącym artyście" - komentowały "Wiadomości Literackie".

"Zabiła z miłości, bo męczył się straszliwie, pożerany przez raka" - wspominała feministka i pisarka Irena Krzywicka w "Wyznaniach gorszycielki".

Kłopot prokuratora

Prokurator Donal Guignc miał wyjątkowo trudne zadanie: - Głęboko wzrusza mnie pani tragiczny los i żałuję, że prawo pisane, na którego straży stoję, nie pozwala mi wyrazić tych uczuć, których pełne jest moje serce dla pani. Pragnąłbym dziś stawać tutaj w charakterze obrońcy w lej poruszającej sprawie, która będzie dla nas wszystkich piękną legendą miłości, tak tragicznie zakończoną - mówił.

Z drugiej strony podkreślał, że wiara w pragnienie śmierci człowieka, który cierpi, może być zwodnicza: - Umierający wierzą w życie, tak jak galernicy wierzą w wolność! Nikt nie ma prawa zabijać ani z nadmiaru nienawiści, ani z nadmiaru miłości. Dzisiaj prawo musi skłonić się przed miłością i współczuciem. Jeśli jednak wyjdzie stąd wolna, niech jej nie towarzyszą świętokradcze oklaski. Pozwólcie jej oddalić się w skupieniu i ciszy, w niewoli sumienia - zakończył tę niecodzienną mowę oskarżycielską. Zgodnie z literą prawa wystąpił jednak o karę śmierci.

Narada przysięgłych trwała nie dłużej niż pięć minut, a wyrok, który zapadł 7 lutego 1925 r., brzmiał: niewinna. Obrońca Henri Robert z radością stwierdził, że w wyroku sądu odbiła się paryska dusza. - Potrafimy zmusić do milczenia zimną literę prawa tam, gdzie odzywa się czyjeś rozpaczliwie bijące serce, maleńkie ludzkie serce - powiedział.

Aktorka w habicie

Zwolniona z aresztu Umińska wróciła do Polski, ale już nigdy nie pojawiła się na deskach teatru, nie wspominała o tym, co wydarzyło się w Paryżu, i nigdy nie wzięła udziału w żadnej dyskusji na temat eutanazji.

Najpierw pomagała w szpitalach, a potem ukryła się przed światem, wstępując do klasztoru Samarytanek, gdzie przybrała imię Benigna. W1936 r. złożyła śluby wieczyste, a w czasie wojny została przełożoną zakładu opiekuńczego dla "upadłych dziewcząt" w Henrykowie pod Warszawą.

Nie zapomniał o aktorce Leon Schiller, jej dawny znajomy z teatru. Przez lata utrzymywali ze sobą stały kontakt, aż do chwili, kiedy podczas okupacji wielki reżyser i krytyk trafił do Auschwitz. Tam - jak twierdzi - przeżył konwersję i stał się głęboko wierzący. Cudem uwolniony z obozu wrócił do Warszawy w maju 1941 r., a trzy lata później w czerwcu został oblatem benedyktyńskim (czyli zakonnikiem, który nie składa ślubów) i przybrał imię Ardalion. Na marginesie można wspomnieć, że po wojnie ponownie zmienił front, wrócił na salony i opowiedział się po stronie komunistów, ale w tamtych czasach, w 1943 r., wspólnie z matką Benigną wyreżyserowali jego "Pastorałkę", w której zagrały pensjonariuszki Henrykowa, młode dziewczyny- złodziejki i dziwki zwane gruzinkami, bo za kawałek chleba oddawały się komu popadnie w gruzach domów.

Na próbach bywało gorąco. Zanim matce Benignie udało się uspokoić krewkie i nieszczędzące sobie ciętych epitetów dziewczęta, które nieraz rzucały się sobie do oczu, minęło trochę czasu. Ale dawna aktorka umiała sobie radzić z ich temperamentem, a najbardziej pyskate obsadziła w roli Heroda i pachołków.

Leon Schiller tak się wciągnął w pracę nad "Pastorałką", że aż do powstania warszawskiego mieszkał w Henrykowie.

Prorocze zakończenie?

1 stycznia 1943 r., w dniu premiery "Pastorałki", na widowni w domu w Henrykowie zasiedli znamienici goście: Czesław Miłosz, Witold Lutosławski, Jerzy Andrzejewski, oraz bardzo wówczas młodzi uczniowie tajnych kompletów teatralnych Danuta Szaflarska i Andrzej Łapicki. Na Łapickim przedstawienie zrobiło wrażenie: - Nigdy nie zapomnę Matki Boskiej z głową ogoloną więziennym zwyczajem, z krótkim odrostem szczeciniastych włosów. Miłosz: - Siedziałem, zapominając, że jestem, ze skurczem w gardle. Czystość i świętość Matki Boskiej były najniewątpliwiej jej własne, tej dziewczynki aktorki, choć zarazem była ona kimś innym i ta inna sprzedawała się niedawno niemieckim żołnierzom.

Po tym sukcesie matka Benigna i Leon Schiller wystawili jeszcze wspólnie "Gody weselne" i "Wielkanoc" - w sumie wychowanki Henrykowa zagrały w ponad 20 przedstawieniach, na które zjeżdżała warszawska elita Warszawy.

"Dziś poznałem matkę Benignę, dawniejszą świetną, wielką artystkę. Niewiele się zmieniła i chyba piękniej jeszcze wyglądała w habicie zakonnym niż dawniej. Pewno ma już około 60 lat, ale sprawia wrażenie osoby trzydziestokilkuletniej. Ani śladu zmarszczek, a oczy ma młodzieńcze, prześliczne, ciemnogranatowe. Habit nieco ją wydłuża, jest wyższa, niż ją zapamiętałem ze sceny. Mówi cicho, nieco pospiesznie i wyczuwa się jej ciągły niepokój" - pisał Jerzy Zawieyski już po wojnie, w 1955 r.

Umińska nigdy już nie opuściła murów klasztornych, a w ostatnich latach życia mieszkała w domu sióstr samarytanek w Fiszorze koło Niegowa, gdzie pomagała prowadzić dom dla dzieci niepełnosprawnych. Zmarła w 1977 r.

"Rozpustna, jawna prostytucja, miłość do zboczenia - wszystko to ją wywlokło w chorobę świętości" - brzmi jedno z ostatnich zdań powieści "Z podglebia". Czy zdolny i błyskotliwy autor Jan Żyznowski przewidział w nich przyszłe losy kochanki?

Korzystałam z: "Marek Sołtysik" - Palestra 7-8,2004

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji