Artykuły

Od Żyda do Żyda

- Zawsze starałem się odnaleźć w swojej psychice korzenie swojej roli i jako człowiek rzetelny myślę, że żadnej roli nie puściłem. Nie lubię aktorstwa opartego na minach, sztuczkach i bebechowego, żeby ryczeć na scenie - mówi JANUSZ KŁOSIŃSKI.

Krzysztof Lubczyński: - 19 listopada obchodzi Ran piękny jubileusz 85-lecia urodzin, więc proszę opowiedzieć coś ze swojej bogatej biografii.

Janusz Kłosiński: - Jubileuszu nie obchodzę, bo nie lubię jubileuszy, hałasu wokół swojej osoby i tak dalej. Urodziłem się 19 listopada, tego samego dnia kalendarzowego co Mao Tse Tang, w 1920 roku w Łodzi w dzielnicy robotniczej Ślezyng, gdzie mieszkało dużo Niemców. Ojciec był kierownikiem w zarządzie tramwajów miejskich. Mój dziadek Walenty Kłosiński, maż babci Ludwiki, pracował w Księżym Młynie w fabryce Scheiblera Ukończyłem prywatne męskie gimnazjum Aleksego Zimowskiego przy ulicy Bocznej, które w tym samym czasie ukończył też krakowski satyryk Ludwik Jerzy Kern. Moim szkolnym kolegą był też młody Scheibler, który przyjeżdżał pojazdem konnym, tzw. wolantem, zaprzężonym w kucyka. A ponieważ mnie lubił, więc czasem mnie podwoził i raz nawet zawiózł mnie do ich parku, w którym był okazały pałac Scheiblerów. Po maturze zapragnąłem zostać chirurgiem, więc pojechałem do Wilna zdawać egzamin na tamtejszym uniwersytecie. Wilno wybrałem z miłości do Mickiewicza, o czym powiem później. Nie dostałem się jednak, więc pojechałem do Warszawy i dostałem się na wydział humanistyczny Uniwersytetu Warszawskiego. Był to początek roku akademickiego 1938/39.

- Jakie drogi doprowadziły Pana do aktorstwa, do teatru?

- Jeszcze jako kilkuletni chłopczyk wystąpiłem w roli Toto, syna króla Heroda, który jako duch straszył ojca po śmierci jako synobójcę. Występ odbył się w parafii św. Anny przy mojej ul. Skierniewickiej. W wieku 17 lat napisałem sztukę w pięciu aktach, wierszem, pt. "Pro publico bono" i wystawiłem ją także w sali parafialnej. Chodziłem często na wykłady z teologii i byłem bardzo przywiązany do nauki Chrystusowej. Brałem też udział w teatrze szkolnym, gdzie zagrałem min. Piotra Skargę wygłaszającego drugie kazanie sejmowe, króla Władysława IV w sztuce Janusza Stępowskiego "Na morskich szańcach Rzeczypospolitej" oraz Guślarza w "Dziadach".

- Wojna zastała Pana po pierwszym roku studiów. Gdzie i jak?

- W Łodzi, gdzie byłem na wakacjach, w mundurze Legii Akademickiej. Ojciec doradził mi, żebym zdjął ten mundur, bo przecież jak zostanę zmobilizowany, to dostanę mundur wojskowy. Przebrałem się więc w cywilne ubranie i ruszyłem do domu. Był to już listopad. Zawędrowałem przez Brześć aż pod Równe i Kiwerce. Dostałem tam dyzenterii Przygarnęli mnie dobrzy ludzie, podleczyłem się i ruszyłem dalej. Pod Brześciem próbowałem przeprawić się z powrotem przez Bug. Zadenuncjował mnie jakiś Ukrainiec i zostałem aresztowany przez patrol sowiecki Powiedziałem, że jestem bieżeniec, który idzie za chlebem i "salem". Kazali mi otworzyć plecak, w którym miałem tylko opasły tom wszystkich dzieł Mickiewicza, który zabrałem ze sobą w podróż. Radziecki podoficer wziął tom do ręki, popatrzył na mnie i powiedział z uśmiechem: "Mickiewicz, druh Puszkina. Idźcie swobodnie". Ta wędrówka w dużej mierze ukształtowała moje życie. Nauczyłem się np., że pod gołym niebem najlepiej nocować pod murem piekarni, bo jest cieplej. W końcu z moim przypadkowym towarzyszem podróży, panem Gumielakiem, znaleźliśmy

się w strefie zajętej przez Niemców. Jeden patrol niemiecki wziął mnie nawet za Żyda, bo byłem czarnowłosy. "Jude?" - pytają i musiałem mocno udowadniać, że jestem katolikiem. Puścili nas i powiedzieli, że jak nas chwyci drugi patrol niemiecki, to mamy powiedzieć, że chcemy przebić się do Sowietów, to nas "cofną zurick" (śmiech). Wróciłem do Warszawy, potem do Łodzi, z której jednak musiałem uciekać, bo niemieccy sąsiedzi Zollerowie zakapowali mnie do gestapo. Uciekłem więc do Radomia gdzie mieszkała moja siostra i resztę okupacji tam spędziłem. Po aresztowaniu szwagra i jego śmierci w Oświęcimiu zostałem opiekunem siostry i jej synka. Utrzymywałem się z furmaństwa, woziłem węgiel. Pod koniec okupacji zdarzył się jeszcze jeden przypadek, który zaważył na moim życia Niemcy wyprowadzali Żydów z radomskiego getta na śmierć. I w pewnym momencie zobaczyłem, przy ulicy Żeromskiego to było, jak jeden z Żydów wypycha z szeregu, na chodnik, małego, sześcio - siedmioletniego chłopczyka Niemiecka straż zdawała się tego jakby nie dostrzegać, więc wziąłem to dziecko za rękę i ciągnę je za sobą. Wtedy chłopczyk zaczął rozpaczliwie krzyczeć: "Tate, tate" i wyrywać się. Puściłem go więc i zobaczyłem, jak wraca do szeregu i jak ojciec bije go w gębę. Nieświadome dziecko poszło więc na śmierć. Do dziś mam wyrzuty sumienia, bo może gdybym go nie wziął za rękę, nie przestraszył, albo za tę rękę go mocno trzymał, to może uratowałbym mu życie. Na marginesie powiem, że moja pierwsza rola, ta wspominana już szkolna, to była rola Żyda i ostatnią moją rolą, w Teatrze Narodowym, był Żyd w "Weselu". Czyli od Żyda do Żyda można zamknąć moją karierę teatralną.

Co Pan zrobił po zakończeniu wojny?

- Powróciłem z Radomia do Łodzi, a przedtem, w dniu wyzwolenia Radomia, 17 stycznia 1945 r, urodziła mi się córka. Po powrocie do Łodzi ojciec umieścił mnie w jakimś składzie żelaza, choć biedy nie było, bo rodzicom coś jeszcze zostało. Pewnego dnia jechałem łódzkim tramwajem i przeczytałem, że egzaminy do szkoły aktorskiej. Przypomniały mi się przedwojenne, młodzieńcze doświadczenia teatralne, więc postanowiłem spróbować. Powiedziałem jakieś wierszyki, tak sobie. W komisji egzaminacyjnej był Jacek Woszczerowicz i zadał mi ćwiczenie mimiczne, w którym miałem udawać wariata przez cały dzień skrobiącego się w podeszwę, ą co pewien czas dostającego ataku i krzyczącego: "Krwi!". Dzięki temu ćwiczeniu dostałem się. Bardzo ceniłem Woszczerowicza i kilka razy angażowałem go jako dyrektor teatru. Zacząłem pracę w teatrze Jaracza pod dyrekcją Schillera. Po jakimś czasie przyszedł do mnie kolega aktor Kazimierz Dejmek, który zaprosił mnie do nowo tworzonej grupy młodych aktorów z zamiarem utworzenia teatru. Poza nim byli wśród nich Janusz Warmiński, Barbara Rachwalska, Bohdan Baer, Gustaw Lutkiewicz, Bohdana Majda, Tadeusz Minc. Spotykaliśmy się na ćwiczeniach dykcji, studiowaliśmy metodę Stanisławskiego, koncepcje Osterwy, do którego zachęcił mnie Jan Machulski. W końcu dostaliśmy małą scenę przy ulicy Daszyńskiego, w Domu Wojska Polskiego, gdzie graliśmy słynną "Brygadę szlifierza Karhana". Bardzo cenił mnie Schiller i po tym, jak zagrałem w "Na dnie" w jego reżyserii, zaproponował mi wyjazd do Warszawy, ale odmówiłem z uwagi na zaangażowanie w grupie młodych aktorów. Na marginesie, myślę, że gdybym przyjął jego propozycję, zająłbym w teatrze wcześniej taką pozycję jak Świderski i inni, bo o łódzkich spektaklach prasa centralna, warszawska, mało pisała. Myślę, że podobny był przypadek niedawno zmarłego, na wielką miarę aktora łódzkiego Bogusława Sochnackiego w Warszawie niedostrzeganego. Co do Schillera to był bardzo dowcipny i kiedyś przed premierą "Igraszek z diabłem" oglądał kontrolnie aktorów i mówi do mnie: "Nosa niech pan nie przykleja". Ja na to: "To mój własny, panie dyrektorze". "Tym gorzej" - odpowiedział Schiller.

- Jak się do Pana odnosił Zelwerowicz?

- Dobrze. Mawiał, że mam zewnętrzne warunki na dyrektora banku i że przypominam mu przedwojennego aktora Michała Znicza.

- Komediowego głównie, choć Pan nie jest aktorem komediowym, lecz charakterystycznym.

- Tak, ja nie mam typowej vis comica, a warunki nieokreślone, z silnymi rysami charakteiystycznymi. Kiedyś Hanuszkiewicz powiedział mi, że powinienem zagrać króla Leara. Zawsze starałem się odnaleźć w swojej psychice korzenie swojej roli i jako człowiek rzetelny myślę, że żadnej roli nie puściłem. Nie lubię aktorstwa opartego na minach, sztuczkach i bebechowego, żeby ryczeć na scenie.

- Ze wspomnianą przez Pana rolą Żyda w "Weselu" wiąże się dramatyczne wydarzenie w Pana życiu, to jest wyklaskiwanie Pana przez publiczność po ogłoszeniu stanu wojennego w 1982 roku...

- Publiczność zorganizowana. Kiedy po moim pierwszym wejściu, a było to w "Weselu" Wyspiańskiego, zaczęto klaskać, Hanuszkiewicz zapytał mnie, czy wyjdę do następnej sceny. Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Później już nigdy więcej na scenę nie wszedłem. I powiem panu, że nie dlatego, że poczułem się winny, ale dlatego, że moim zdaniem zbeszczeszczono świątynię, teatr i wielkiego Wyspiańskiego. Napluto Wieszczowi w twarz. To tak jakby wiernym nie podobał się kościelny i z tego powodu zakłócili mszę. Dla mnie teatr to świątynia, nigdy bym w niej nie przeklął, nie splunął. Jeśli moi koledzy chcieli mi jakieś sceny urządzić, to mogli to zrobić na ulicy i tam mnie np. jajkami obrzucić.

- Konsekwentnie nigdy Pan już nie wszedł na scenę?

- Nigdy, mimo że miałem potem piękne propozycje, min. Horodniczego w, "Rewizorze". Ten wyklaskany Żyd z "Wesela" był zatem moją ostatnią rolą teatralną.

- Czytał Pan opis tego incydentu w słynnym wywiadzie-rzece Małgorzaty Szejnert z Bohdanem Korzeniewskim "Sława i infamia"?

- Nie, natomiast Korzeniewski w latach 80. proponował mi asystenturę reżyserii w Warszawie, ale odmówiłem. Odmówiłem też Korzeniewskiemu proponowanego mi wejścia do opozycyjnej Komisji Kultury, w której odgrywał on wiodącą rolę, bo jako człowiek inaczej myślący nie chciałem się narzucać. Raczej mam w takich sytuacjach naturę Cimoszewicza i wycofuję się.

- Miał poczucie winy wobec Pana?

- Tego nie wiem.

- Nie chciał Pan skorzystać z okazji, by w tym gronie reprezentować odmienne poglądy?

- Nie, proszę pana, ja mam o sobie za małe mniemanie i nawet reżyserem nie zdecydowałem się zostać. Jestem najdalszy od pysznienia się i uważam, że zalety, czy talenty człowieka mogą być tyleż jego zaletą co wadą. To taki sam dar natury jak kalectwo, tylko w odwrotną stronę. Nie wolno ich natomiast zmarnować.

- Czy ta sprawa sprzed 24 lat nadal Pana boli?

- Nigdy mnie specjalnie nie bolała, bo nie czuję się winny. Poza tym odniosła się tak do mnie nie większość kolegów, ale pewna zorganizowana grupa. Powiem panu tylko, że potem jeden z wyższych oficerów MSW zapytał mnie, czy ja nie chcę odwetu, bo chętnie go zorganizują w jakimś teatrze. Powiedziałem mu, żeby się nie ważyli. Niedługo potem Ministerstwo Kultury przyznało mi nagrodę artystyczną wysokości 15 tysięcy złotych, ale odmówiłem jej przyjęcia bo nie chciałem, żeby powstało wrażenie, że przyjmuję rekompensatę za postawę polityczną. Sumienie mam więc spokojne, a ponieważ jestem w wieku papieża, więc niedługo też udam się do Domu Ojca choć pewnie miejsca obok Jana Pawła II nie znajdę.

- Niektórzy moi rozmówcy z Pana środowiska mówili mi, że mieli do Pana pretensję nie za poglądy polityczne, ale za to, że Pan w telewizyjnym wystąpieniu tuż po 13 grudnia 1981 podziękował generałowi Jaruzelskiemu w imieniu środowiska aktorskiego...

- To nieprawda. Ja nie powiedziałem "my, aktorzy", ale "my" jako część polskiego społeczeństwa która stan wojenny przyjdą z ulgą.

- W tym momencie nie mogę Pana nie zapytać o genezę i charakter Pana poglądów ideowych, politycznych. Niektórzy mówią o Panu jako o ideowym, prawdziwym komuniście...

- Proszę pana, do partii wstąpiliśmy w Łodzi razem z Dejmkiem, Warmińskim jako grupa młodych aktorów. Pan Stanisław Wohl powiedział nam, że grupa młodych aktorów może być podstawową organizacją partyjną. A jako że jestem człowiekiem sumiennym, obowiązkowym, więc trwałem przy partii. Kiedy więc zadzwoniono do mnie z Ministerstwa Kultury z propozycją wystąpienia w telewizji, zgodziłem się, tym bardziej że bardzo szanowałem generała Jaruzelskiego. Co do moich poglądów, to jestem przywiązany do nauki Chrystusowej. Chrystus to był włóczęga, bieżeniec, a nie żadna figura.

- Część aktorów, także ci, którzy byli pupilami władzy w PRL, byli doceniani, mieli przywileje materialne, okazała się niewdzięczna, ale nowy ustrój większość

z nich potraktował po macoszemu..

- Nie zdawali sobie sprawy, co może czekać ich w nowym ustroju. Nienawiść do Rosji była silniejsza a ponadto oczekiwali, że będzie im jeszcze lepiej niż w Polsce Ludowej. Robotnicy ulegli temu samemu złudzeniu, że będzie jeszcze lepiej, że uniknie się błędów PRL, a doda walory nowego porządku. Stąd dzisiejsze rozczarowanie.

- Czy prowadzi to Pana do wniosku, ze w PRL było generalnie lepiej i że dokonana przemiana była nieszczęsna?

- Tak można by powiedzieć tylko wtedy, gdyby głównym ośrodkiem komunizmu i socjalizmu nie był Związek Radziecki, lecz Niemcy i Francja. Wtedy byłaby nadzieja, że to rozszerzy się w niewyparzonej formie na cały świat.

- Jak Pan ocenia obecny ustrój?

- Ja już jestem trochę poza tym, ale nie lubię go. Nie lubię tego hałasu, targowiska próżności, reklam, wyzysku ludzi. Uważam, że mimo takich czy innych błędów Polska Ludowa była lepszą matką dla Polaków, a na pewno dla zwykłych ludzi.

- Czyli czuje się Pan człowiekiem lewicy?

- Tak, choć świat się tak bardzo zmienia że rozmaite teorie, takie jak marksizm, nie bardzo już znajdują zastosowanie. Bliskie mi są natomiast ideały braterstwa sprawiedliwości, równości, prawdziwej solidarności, nie tamtej pisanej przez duże "S". Nigdy nie chciałbym być człowiekiem bogatym, choć chciałbym dużo zarabiać, aby pomóc innym, dzielić się. Nie znoszę natomiast dzikiego zachłannego kapitalizmu. Pamiętam, jak pracowałem w radiu w Łodzi, w "Wesołym autobusie" i pojechałem z nim do USA, gdzie to wszystko widziałem i tamtejszy kapitalizm nie przypadł mi do gustu. Ja jestem trochę wczesny chrześcijanin i idealista, choć jednocześnie materialista Z pobytów zagranicznych wspominam też mile pobyt w Paryżu w latach 60. Byłem w Paryżu na stypendium. I przy okazji, na prośbę pisarza Jana Koprowskiego, pojechałem też do siedziby "Kultury"

w Maisons Laffitte, do Giedroycia, żeby wziąć trochę literatury stamtąd. Co pewnie jest smaczkiem, jeśli wziąć pod uwagę mój światopogląd. Nie indagowano Pana w Polsce po powrocie o te odwiedziny w "Kulturze"?

- Nie.

A jaki ma Pan stosunek do Kościoła instytucjonalnego?

- Sceptyczny, o ile komuś zagraża jakiemuś dobru społecznemu, ale jeśli pomaga ludziom, przynosi pociechę i łagodzi ich biedę, to nie mam nic przeciw. To są jednak trudne pytania. Jestem za mały, żeby w to wkładać ręce. Chętniej oglądam w telewizji programy o moich braciach szympansach.

- Jest Pan zdeklarowanym ateistą?

- Nie. Powiedziałbym raczej, że jest to dla mnie niepojęte i nie śmiem o tym myśleć. Świat jest dla mnie niepojętą zagadką.

- Znany jest Pan ze skromności i pewnej ascezy, więc jak przyjął Pan otrzymane nagrody i odznaczenia...

- Orderów nigdy nie noszę. Nie przywiązuję też wagi do wspomnień, rocznic, do celebry i wszelakich form, w tym form grzecznościowych. Nie chodziłem też na premiery. Czasem się nawet nie odkładam ludziom, co jest pewnie moją wadą. Pamiętam, jak po stanie wojennym nie odkłoniłem się na ulicy satyrykowi J. F, którego twórczość bardzo cenię i chętnie oglądałem jego "Dziennik Telewizyjny". Wszystkie medale i krzyże, jakie dostałem, pochowałem nie dlatego, że nimi gardzę, ale dlatego, że nie czuję się człowiekiem zasłużonym, lecz człowiekiem, który spełnił swój obowiązek. Nikomu nie jestem winien nawet złotówki, a te osoby, które są mi w czymkolwiek winne - rozgrzeszam. Jestem człowiekiem bardzo skrupulatnym, rzetelnym, absolutnie punktualnym, co mam chyba po moje babce Niemce. Przez ponad trzydzieści lat pracy w teatrze spóźniłem się na scenę tylko raz, gdy u boku Karola Adwentowicza i Józefa Węgrzyna grałem Bosmana w szekspirowskiej "Burzy" w reżyserii Leona Schillera. Spóźniłem się, ponieważ uczestniczyłem w próbie wieczornej do następnej premiery. Inspicjent za późno mnie wezwał. Na koniec wszystkich, których bezwiednie uraziłem, przepraszam. Wszystkim, którzy pozdrawiają mnie uśmiechem i przyjaznym spojrzeniem, dziękuję. W imieniu własnym i mojego 9-letniego prawnuka Patryka.

- Dziękuję za rozmowę.

JANUSZ KŁOSIŃSKI - ur. 19 listopada 1920 roku w Łodzi, wybitny aktor teatralny i filmowy. Uczeń Schillera, Zelwerowicza i Woszczerowicza. Debiutował w Łodzi w 1945 r. W latach 60. dyrektor artystyczny Teatru Nowego w Łodzi, w latach 1971 -1982 aktor Teatru Narodowego w Warszawie. Zagrał też m.in. Sokratesa w "Obronie Ksantypy" razem z Jadwigą Andrzejewską w roli tytułowej, Sgagnarela w "Don Juanie", Pobiedonosikowa w "Łaźni" i Horodniczego w "Rewizorze". W Teatrze TV m.in. Falstaff w "Henryku IV", Annasz w "Judaszu z Kariothu", Hummel w "Sonacie widm". Zagrał też ponad sto ról filmowych, m.in. niezapomnianego sierżanta Czernousowa w serialu "Czterej pancerni i pies", w serialach "Czterdziestolatek", "Janosik" i "Dom", a także w "Rękopisie znalezionym w Saragossie", "Lalce" i "Niespodziewanie spokojnym człowieku". Do dziś występuje w radowej audycji "W Jezioranach".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji