Transatlantycki Titanic
Nowy spektakl Teatru Montownia potwierdza jedno: Gombrowicz, a zwłaszcza jego proza, to materiał niesłychanie trudny i wymagający reżyserskiego geniuszu. "Transatlantyk" Montowni daleko nie upłynął. Wraz z całą załogą zatonął w trójkącie bermudzkim Gombrowiczowskich wieloznaczności.
Zresztą, nie ma się co dziwić. Adaptacje prozy Gombrowicza rzadko się udają. To literatura w pełni świadoma własnej literackości - cały ten świat wysnuwa się ze słów, jest werbalną efemerydą. Dialogi płynnie przechodzą w wewnętrzne monologi bohaterów, fabuła pełni rolę drugorzędną. Do tego dochodzą gry z konwencjami literackimi, rozmaitymi modelami bohatera i narratora. Tego wszystkiego nie daje się przetransponować na scenę, gdyż język teatru rządzi się innymi prawami. Wymaga żelaznego konkretu, którego w "Transatlantyku", po odsączeniu całej literackości stanowiącej niewątpliwy atut powieści, brakuje.
Dlatego właśnie adaptacja "Transatlantyku" się nie powiodła. Spektakl pozbawiony silnego fabularnego spoiwa, żywych sprawnych dialogów, rozpada się na szereg osobnych scen, rozwlekłych i zawikłanych monologów. Być może zainteresuje koneserów Gombrowicza. Jednak dla przeciętnego widza ten "Transatlantyk" to Titanic - traktować z szacunkiem, bo wielkie, ale cóż, gdy dziurawe i pożytku z tego nie ma żadnego.
Szkoda, bo załoga w pełni sprawna. Zwłaszcza Magdalena Warzecha (w roli Gombrowicza) współpracująca po raz pierwszy z Montownia, prezentuje świetną formę aktorską. Podobnie pozostali - pełne zaangażowanie, doskonała sprawność, świetny warsztat. Całość zrealizowana bardzo prostymi środkami - a mimo to piękna wizualnie. To jednak za mało. Stateczki w butelkach też są piękne, bywa nawet, że w najdrobniejszych szczegółach zgodne z oryginałem, ale przez żaden Atlantyk nie przepłyną.
Bez względu na to czy wina leży po stronie kapitana - że się porwał na zbyt szerokie wody, czy załogi, że nie zdołała przejąć steru.