Artykuły

Sny Pana Gombrowicza

Pusta na całą szerokość, wysokość i głębokość scena. Po niej wzdłuż i wszerz, po przekątnej i w kółko chodzą akto­rzy. Wolniej, szybciej. Jak w transie. Jak to w "Trans-Atlantyku".

Nowa adaptacja powieści Gombrowicza w wykona­niu Montowni aż uderza klarownością. Adaptacja na kilka zaledwie głosów - aktorzy Mon­towni. jak to mają we zwyczaju, doprosili do spektaklu grono kole­gów - wbrew dotychczasowym re­alizacjom scenicznym daleka jest od epatowania inscenizacyjnymi efektami. Waldemar Śmigasiewicz wykroił z powieści esencję esencji, nie tylko odtwarzając w półtoragodzinnym spektaklu myślowy przewód Gombrowicza, ale nasycając go współczesnymi znaczeniami i odniesieniami.

Sen pana Witolda G. O sobie sa­mym, ojczyźnie, emigracji, narodo­wych frazesach i erotycznych podnie­tach, ojcach i synach dotyczy więc nie tylko czasów, gdy przybył był do brze­gów Argentyny na pokładzie "Chrobre­go". To także sen o rodakach miota­nych miedzy resztkami sarmacji a po­kusami dzikiej swobody u progu wej­ścia do Unii Europejskiej. Nie chodzi tu o żadną publicystykę! Rzecz w ry­mowaniu się rozmaitych współcze­snych lęków, haseł i wytartych sloga­nów z ich poniekąd proroczą charakte­rystyką i bezlitosnym obśmianiem, ja­kie zafundował zarówno anachronicznej i nadmiernie nowoczesnej mental­ności mistrza Gombrowicza.

Nader wyraziście wypadła wściekła nieomal krytyka resztek sarmackiej świadomości. Minister Kosiubidzki - w kontuszu i gaikach pod spodem, to bodaj w najprostszej, kaba­retowej postaci kwintesencja postawy tak idiotycznie oddalonej od współcze­sności, szczycącej się swoim zacofa­niem i ograniczonością horyzontów. Śmigasiewicz potrafi prostymi znakami opisać ów stan szyderczego snu, który w prostej linii musi prowadzić do wy­zwalającego śmiechu i zanegowania rozwiązań należących do lamusa histo­rii, a zarazem podejrzanie łatwych, aby po nie bezkrytycznie sięgać (koncepcja synczyzny podlanej homoseksualnym sosem). Kiedy na moment uchylają się drzwi i budzący pożądanie Gonzala miody lgnąc w negliżu bębni na piani­nie "Etiudę rewolucyjną", nikt nie mo­że mieć wątpliwości, że jesteśmy w kra­inie parodii. Albo wówczas, gdy scenicz­ny Gombrowicz zaszywając rękawy (aby ukryć w nich kule od pistoletu podczas pojedynku) nuci melodyjkę "Prząśniczek". Albo gdy goście Gonzala, z nim na czele, dają nura do basenu (zabawnie wyobrażonego pod postacią zapadni w scenie, "uwiarygodnianego" efektami dźwiękowymi), w tym Mini­ster w pełnym oporządzeniu. Reżyser nie pozwala zapomnieć, i słusznie, że w tym śnie koszmar sąsiaduje z szyderstwem, kpina z obezwład­niającym śmiechem, przejaskra­wienie goni przejaskrawienie. To przecież nie przypadkiem obrana droga tropienia polskich wybojów intelektualnych, niedomyśleń, niedojrzałości, niedorozwoju.

Z trzech spektakli według Gombrowicza, które weszły na warszawskie sceny pod koniec se­zonu, ten jest najbardziej oszczędny w środkach i najsilniej zakotwiczony we współczesności. "Opętani" Andrzeja Pawłowskiego w Ateneum to spektakl poniekąd warsztatowy, mający dowieść, że Gom­browicz już przed wojną, nawet w swym pisanym dla miłego grosza po­wieścidle, był już Gombrowiczem goto­wym stawiać najważniejsze dla niego i współczesnych pytania. "Operetka" Jerzego Grzegorzewskiego w Naro­dowym stanowi rodzaj podsumowania doświadczeń wieku, spektakl jak naj­bardziej na czasie w ostatnim roku stu­lecia. Ale "Trans-Atlantyk" - choć skromniejszy w formie - najsilniej przemawia do emocji, najodważniej konfrontuje się z polskimi obolałościami, tromtadracją i kompleksami.

Montowniacy dowodzą więc, że mają ucho na sprawy ważne, sprawdzając się jednocześnie jako aktorzy w bardzo wy­magającym tekście. Rolę Cicerone, czyli Gombrowicza, oddali w tym spektaklu gościnnie występującej z nimi Magda­lenie Warzesze - ryzykowny pomysł powierzenia roli Witolda kobiecie zdał egzamin na scenie, Warzecha potrafi obronić swoistą aseksualność bohatera-bohaterki, całą energię skupiając na we­wnętrznym rozdarciu bohatera między rozmaite, nie donoszone albo i przeno­szone ideiki. Brawurowe groteskowe po­stacie stworzyli aktorzy Montowni. Adam Krawczuk grzmiał w rytmie po­lonezów i mazurków jako Minister, Ma­ciej Wierzbicki uwodził i supłał intry­gę jako miękko koci i podstępny Gonzalo, Rafał Rutkowski strzelał cholewa­mi i cierpiał bogoojczyźniano jako Major. Wszystko w doskonałym rytmie, zhar­monizowane, a chwilami zaskakujące (np. dzikie tańce Witolda).

Kto może, niech wpadnie koniecznie do Collegium Nobilium, nowej sceny warszawskiej Akademii Teatral­nej, żeby zobaczyć Montowniaków. Grają jeszcze w lipcu, spek­takl warto wypatrzeć. Te półtorej godziny (bez przerwy) mija jak z bicza trząsł.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji