ROZMOWY Z HYDRĄ. MRÓWKI
Ktoś zadał mi pytanie: które ze spektakli teatralnych (ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem) zrobiły na mnie największe wrażenie i dlaczego? Najpierw w pamięci przywołałem sobie różne przedstawienia, ale w końcu trzeba było odpowiedzieć: dlaczego? Dlaczego te, a nie inne?
Wiem. - Bo kiedy je oglądałem, chodziły mi mrówki po grzbiecie. A czasami i do dziś jakaś przebiegnie na wspomnienie tej czy innej sceny.
Jak wiadomo, jest wiele gatunków mrówek. Na przykład estetyczne, metafizyczne, humorystyczne, erotyczne, patriotyczne. I oczywiście krzyżówki rozmaite, a nawet mutanty. Łączy je to, że biegają człowiekowi po grzbiecie. Mają też to do siebie, że często pojawiają się w nieoczekiwanych okolicznościach, a tam, gdzie się ich spodziewamy, nie występują.
Zawędrowałem w lipcu tego roku w okolice Słupska. W głębi lądu, w głębi lasu jest nad jeziorem wioska Przyjezierze. Obok rozbiła obóz 88 Warszawska Drużyna Harcerska. Zostałem zaproszony na imprezę zatytułowaną Festiwal 2000. "No, trudno - pomyślałem sobie - jak mus, to mus."
Jakież było moje zaskoczenie... No, ogromne. Humorystyczne mrówki ścigały się po plecach. Najpierw był spektakl w wykonaniu zespołu żeńskiego. Dziewczynina idzie przez las i potyka się o metalową skrzynkę, w której znajduje pamiętniki podróżników: Davida Livingstone'a, i Krzysztofa Kolumba. Ich losy w błyskawicznym skrócie zostały zainscenizowane z użyciem znaków teatralnych, metafor i sarkastycznego humoru. Wytrwały Livingstone opisał nawet i skomentował własny zgon. Żywot Kolumba był w zasadzie monodramem harcerki Kai, która bardzo sugestywnie przedstawiła starania żeglarza o pozyskanie środków na wielką wyprawę u kolejnych sponsorów. Tak to właśnie wyglądało - jak poglądowa lekcja - foundraisingu. Gdzie druhna nauczyła się tak sprawnego wykonywania elementarnych zadań aktorskich?
Panowie też stanęli na wysokości poczucia humoru. Scenka w poetyce science fiction. W dalekiej przyszłości osobniki zamieszkujące (okupujące?) Ziemię, za pomocą drutu i gwoździ przeprowadzają "skanowanie" mózgów odmrożonych harcerzy. A w nich - fiksacje. Morał: tak zwana pasja albo hobby prowadzi do choroby umysłu.
Mrówki poszły spać, gdy po części teatralnej zaczęły się śpiewy. Repertuar na ogół znajomy, ale chyba już dawno z niego wyrosłem. Nic mi już nie chodzi po plecach, gdy słyszę "Zegarmistrza światła". No, ale do jednego muszę się przyznać, do wzruszenia przy "Pamiętajcie o ogrodach".
W ogóle egzystencjalistyczne i metafizyczne mrówki to bardzo rzadkie okazy.
Chciałem się trochę ryzykownie pobawić polskością, więc wybrałem się na "Trans-Atlantyk" w wykonaniu przemiłej Montowni. Niepokój wzbudził już program teatralny. Choć został wydrukowany, też się nie dowiedziałem nazwisk aktorów, występujących pod imionami: Marcin, Magdalena, Adam, Rafał, a niektórzy pod zdrobnieniami (Maciek, Małgosia, Wojtek). Pupa, pupa, pupa.
Przypomina to trochę obyczaje prowincjonalne: sklep spożywczy u Kazia, fryzjer Stanisław. Ale Kazia i Stanisława rzeczywiście wszyscy znali, a Małgosi z Montowni nie znają.
O ile sobie przypominam, to Gombrowicz napisał dość śmieszną książkę na zasadnicze tematy i właśnie dlatego śmieszną, że na zasadnicze. I rozbuchaną, i fantazyjną. Taki też był kiedyś "Trans-Atlantyk" Mikołaja Grabowskiego - nieumiarkowany.
Tu - teatr ubogi, pusta przestrzeń, żelazne łóżko, stara walizka. Artyści chodzą bardzo szybko i bardzo alternatywnie. Dochodzą do finału i zostają zamknięci w klatce zrobionej z rusztowań wraz z którą odjeżdżają za kulisy z podniosłą wokalizą na ustach.
Polskość jakoś się nie eksponuje, za to gonzalizm bardzo. Demoniczny jest i kuszący. Z przedstawienia Montowni wynika, że w zasadzie o to w tym utworze chodzi. Przypomina mi to czytane niedawno studium pewnego uznanego polonisty, który w optyce "gender" analizował kilka utworów polskiej prozy współczesnej. Klucz był prosty: bohater lubi zbierać grzyby i robi to z pewną czułością, znaczy się - "kochający inaczej".
Jaki piękny był u Grabowskiego Jan Peszek jako Gonzalo, w swojej nie posągowej nagości biegający po scenie, jaki śmieszny i jaki bolesny! Mrówki chodziły...
Usiłowałem po wyjściu z teatru coś zrozumieć, studiując program i zamieszczone tam expose reżysera - Waldemara Śmigasiewicza. Może coś istotnego działo się pod powierzchnią spektaklu. "Pod spodem, pod podszewką, pod podszyciem... wre bogactwo stanów i treści psychicznych nigdy do końca nie ujawnionych. [...] Nasz Trans... karmi się snem. Lecz dziwny to sen. Sen o nas samych." Ciężko.
Śmigasiewicz twierdzi, że robi spektakl, w którym śmiech "czai się od początku" (na początku rzeczywiście jest trochę śmiesznie), by "buchnąć prawdziwą ferią na końcu". No, nie buchnął. A dlaczego? Dlatego, że feeria pisze się przez dwa "e". Przez jedno nie bucha. Jak nie bucha, to i o mrówkach nie ma co marzyć.
Widocznie wszyscy myśleli już o wakacjach (premiera 17 czerwca), a że musieli grać w takim upale, nie było im do śmiechu.