Artykuły

"Trans-Atlantyk" - bomba śmiechu

Śmiech, jaki wstrząsa fina­łem elbląskiego "Trans-Atlantyku", jest wieloznacz­ny. Z jednej strony puentuje przekazany obrazami osąd polskiej rzeczywistości emi­gracyjnej i narodowej trady­cji. W głupocie i niedojrzało­ści swych rodaków upatruje autor uzasadnienie decyzji rozbratu i z Polską, i z tzw. Sprawą narodową. Adaptator i reżyser elbląskiego przedstawienia, Wiesław Górski, dobywa z tekstu karykaturalne, groteskowe rysy świata naszych rodaków, emigrantów, przeżywających wybuch wojny w ... Buenos Aires. Celem prezentacji jest uzmysłowienie odbiorcom małej nieadekwatności za­chowań tychże w tym oczywiście również narratora - Witolda G. wobec zaistniałej sytuacji. Sama wojna dochodzi do głosu jedynie w docierających tu lakonicznych komunikatach, które w spektaklu dopełni się wyświetlanymi na specjalnym ekranie fotografiami z broniącego się dziś tam za Oceanem Westerplatte. Poza tym nic nie porusza powierzchni sadzawki, jaką stanowi bytowanie ugnieżdzonych tu Polaków. Składają się na ową egzystencję zwyczajowe rauty, wizyty i rewizyty, kawiarniane spotkania, próżniacze szwendaniny z kąta w kąt i od sklepu do sklepu. No i oczywiście pogoń za grosiwem, to znaczy interesy. Środowisko interesu reprezentują szefowie spółki "Komandytowej lub Niesubhastowej" zespojeni ze sobą po polsku czyli czymś w rodzaju soczystej niechęci: Baron (Marian Raj­ski), Pyckal (Tadeusz Sokołowski) i Ciumkała (Lech Ostaszkiewicz). Grający te role aktorzy, świetnie zróżni­cowani pozami, gestyką, ko­stiumami i rodzajami inwencji wykonawczej celnie współ­tworzą galerię rodzimych ty­pów zza Oceanu, konserwu­jących i skutecznie kompro­mitujących nasze rodzime narowy i obyczaje, do tego panopticum należy i Cieciszowski (grany przez Wło­dzimierza Tympalskiego) jako swoisty mędrek - z tych to, co nie są na tyle szaleni, by w "dzisiejszych czasach coś mniemać albo nie mniemać". Ponieważ jednak jest wojna i dotychczasowy garnitur pol­skich ambasadorów znajduje się na wylocie - czynem "na miarę nadzwyczajnych po­trzeb", mającym pokazać nie­spożytą tężyznę narodu - akurat obrywającego cięgi w kampanii wrześniowej - staje się urządzony przez JW Po­sła - staropolski kulig z naro­dowym tańcowaniem, iżby to cudzoziemcy nie mieli wątpli­wości, jaki to animusz tkwi w narodzie.

Przed udziałem w kampa­nii wojennej umknął narrator Witold. Istnieje jednak na­dzieja, że zmazę tę nagrodzi czyn Ignacego, którego oj­ciec Tomasza, sędziwy wete­ran wojsk polskich - zgodnie z tradycją Sarmatów usilnie ekspediuje do Europy, iżby ratował honor Ojczyzny i na­rodu. Sprawa Tomasza i Ignacego zarówno w tekście Gombrowicza, jak i widowi­sku wychodzi na plan pierw­szy. Niestety zamierzenia To­masza także kończą się nie­powodzeniem. Syn Europy nie pojedzie, pozwalając się uwieść biologicznemu, ży­wiołowemu pędowi życia. Domyślamy się też, że ku rze­czywistemu ukontentowaniu samego ojca, który przy całej bogoojczyźnianej tromtadracji i afiszowaniu się jako czło­wiek honoru etc. - okazuje się jak wszyscy goście Gonzali staruchem jednak łasym na wygodę, łakomym przyjemnostek i tak "przeciętnie zdro­wym". Zatem ów moment, kiedy w ostateczności nie dochodzi ani do ojcobójstwa, ani synobójstwa i kiedy wszyscy zaangażowani w ak­cję wychodzą z dotychczaso­wych ról, jest ostatecznym zdemaskowaniem blagi, po­zerstwa i bałamuctwa naro­dowego. Zbiegiem prowoka­cyjnym, jątrzącym i być może ostrzejszym niż chocholi fi­nał "Wesela". Tam bowiem biesiadnicy uprawiający na­rodową paplaninę, ukazali się zwyczajnie niezdolni, tzn. niedojrzali do przejścia od słów do czynów, lecz niewolni od kultu Ojczyzny. Tutaj - o czym świadczy bomba czy "kupa śmiechu", są po prostu ludźmi bawiącymi się, upra­wiającymi grę pozorów, prze­ciętnie jednak zdrowymi i traktującymi swoje narodo­we dyrdymałki jako towar do sprzedania czy tworzywo maskaradowe. Reżyser nie poszedł wprawdzie tak dale­ko, myślę jednak, że bliski już był potraktowania awantury między Tomaszem a Gonzalem o duszę Ignacego jako czegoś w rodzaju happenin­gu.

Finałowa bomba śmie­chu pełni też funkcję tera­peutyczną. Po goglowsku udziela się bowiem widzom, uzmysławiającym sobie, że śmieją się przecież z samych siebie, z własnych gestów, z reliktowych form oraz pu­stych pseudopatriotycznych deklaracji. Jest też ów śmiech także swoistym aktem jakby "unieważnienia" przez Gom­browicza i odarcia ze wszel­kiej powagi dopiero co doko­nanego obrazoburczego roz­rachunku z przywarami naro­dowymi. Bo głupota - zdaje się mówić autor "Trans-Atlantyka" - tkwi nie tylko w pielęgnowaniu strupieszałych form egzystencji naro­dowej i samooszustwie, ale i w zbyt wielkiej powadze pi­łowania tego zjawiska przez nadwrażliwców.

Przedstawienie jest wyda­rzeniem artystycznym w ży­ciu Elbląga. Rzecz toczy się na ciemnookotarowanej sce­nie (scenografia Waldemara Malaka), pozbawionej sprzę­tów i rekwizytów. Jedynym stałym elementem architek­tonicznym jest wzniesiona w głębi z lewej strony tajemni­cza (nb. mało użyteczna w spektaklu), ciemna, barokowo-ażurowa kapliczka (?), przy której w pierwszej części spektaklu jest intonowana pieśń "Boże, coś Polskę". Po­wściągliwość scenografii służy ekspozycji figur oraz idzie w parze z intensyfikacją ruchu scenicznego. Kon­wencją stylistyczną jest te­atralna umowność, widoczna zarówno w gestyce aktor­skiej, jak i wyeliminowaniu rekwizytów. Etiudy aktorskie każą nam wierzyć, że poje­dynki odbywają się z uży­ciem pistoletów (choć rekwi­zytów tych nie ma), że prze­pijanie odbywa się z użyciem kieliszków, że gra się z uży­ciem piłki i że goście Gonzali spożywają autentyczne śliw­ki czy winogrona. Wspania­łą sekwencję pantomimiczną stanowi np. zbiorowa, grote­skowa scena pracy biurowej zespołu gryzipiórków, za­trudnionych we wzmianko­wanej firmie "Komandyto­wej...".

Umowność tę wspiera in­terpretacja groteskowo-karykaturalna właściwa zarów­no zbiorowym paradom, jak i pojedynczym figurom. Hura­ganami śmiechu kwituje pu­bliczność zgodność gestyki i karykaturalnych póz z ko­stiumami dowcipnie charak­teryzującymi postaci. Ko­stiumy zaś ukierunkowują wyobraźnię, tzn. pomagają widzom w rozumieniu sen­sów, nie zaś służą uwodzeniu oczu kolorem i malowniczością. Stąd redukcja efektów kolorystycznych do znaczą­cych i niejniezbędniejszych. Stąd też i ograniczenie mate­rii muzycznej do efektów ko­niecznych, zastępujących komentarz słowny.

Przedstawienie jest godne najlepszych tradycji sceny elbląskiej. Sytuuje się w reje­strze widowisk godnych pa­miętania ze względu na czy­stość konwencji interpreta­cyjnej i stylu, celowość uży­tecznych środków oraz brak formalnych akcesów na rzecz tzw. popularnych gustów. Ma też niezłą obsadę. Szczę­śliwym pomysłem było wprowadzenie do widowiska aktorów z zewnątrz, tzn. Je­rzego Gorzki (rola Witolda), Mariana Rajskiego, Leszka Jancewicza (JW Poseł) oraz Tomasza Czajki (Ignacy), Rolę Tomasza swobodnie podniósł Kazimierz Tałaj, ujawniając niezbyt budujące podłoże patetycznego załgaństwa Ojca. Szczególnym osiągnięciem aktorskim spek­taklu była rola Gonzali - Je­rzego Przewłockiego. Jako bogaty cudzoziemiec, pedał i sybaryta - stanowi mocną przeciwwagę całego środo­wiska krygujących się, durnowatych i podbijających sobie bębenka miernot ludz­kich. Przewłocki gra tę po­stać z dużą finezją, inteligent­nie i lekko, z dowcipem wy­wołującym salwy śmiechu. Zarazem dysponuje silą de­mona skutecznie kompromi­tującego blagę "rozanielonych w Ojczyźnie" deklamatorów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji