Artykuły

Co po mnie zostanie?

"Paternoster" w reż. Marka Fiedora we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku W Sieci.

Odpowiedź na pytanie, dokąd dziś zmierzamy z teatrem Marka Fiedora, jest bajecznie prosta. Do siebie. To najuczciwsza droga z możliwych.

Nigdy nie było Fiedorowi łatwo. Jako reżyser z zanikającego gatunku scenicznych intelektualistów musiał dokładnie tyle samo razy odnosić niezaprzeczalny sukces (genialne inscenizacje "Matki Joanny od Aniołów" według Iwaszkiewicza, 2002, i "Baala" Brechta, 2006), ile zaliczyć mocne wpadki. W tym drugim przypadku chodziło jednak o brak komunikacji z widzem, gdy brał się do adaptacji już i tak skrajnie hermetycznych literackich puzzli, jak choćby wystawiając Hermanna Brocha (2010), kiedy efekt rozpadał się na kilkanaście za nic niedających się połączyć, pogmatwanych wizji. Pamiętam też, jak po premierze skromnego "Konformisty" (2011) na podstawie rozliczeniowej powieści Moravii miałem dziwne wrażenie, iż Fiedor wycisnął z rzeczy samą esencję, z tym że nie pozostawił miejsca na jakiekolwiek "ale"; być może wówczas właśnie walczył o bycie zrozumianym za wszelką cenę.

U tego reżysera skala opowieści wytwarza się nieoczekiwanie, trochę tak jak w dramatach Tadeusza Różewicza, które są chyba ulubionym dla niego materiałem. Jakieś zdarzenie, zdawać by się mogło lokalna opowieść relacjonowana trochę poprzez sprawozdanie z wydarzeń czy społeczny reportaż, urasta nagle do rangi czegoś, co jest i opisem filozofii XX-wiecznego everymana, i psychologią odwiecznych archetypów. Ile razy tak było, wystarczy jeszcze raz przejrzeć "Moją córeczkę" czy "Wyszedł z domu" i zobaczyć, jak Fiedor wykorzystał te teksty na scenie.

"Paternoster" zapomnianego już dziś nieco reżysera i dramaturga Helmuta Kajzara to dla Marka Fiedora sztuka idealna, lecz także frapująca styczna pomiędzy możliwością oceny siebie samego jako ryzykującego ponad dzisiejsze trendy scenicznego filozofa a samym Różewiczem, który również dla Kajzara był jednym z najwyraźniejszych punktów odniesienia. Do tego stopnia, że niejeden, czytając dziś "Paternoster" czy inne dramaty twórcy, pomyli obu niechybnie. Zresztą przecież Kajzar o fascynacji autorem "Białego małżeństwa" opowiada też w pokazanym przez Fiedora spektaklu - w mozaice wspomnień, przebłysków pamięci, polskiej - aż chciałoby się powiedzieć: swojskiej - wersji przypowieści o synu marnotrawnym. To dziwny powrót bohatera - Józia - do rodzinnego domu gdzieś na prowincji, zakorzenionego w tradycji, z którą teraz trzeba stoczyć walkę. To równocześnie walka z ojcem (w tej roli bezkompromisowy Krzysztof Zych), który nowoczesnego świata syna nie przyjmuje, i modlitwa do matki (zjawiskowa nie po raz pierwszy Zina Kerste) o pogodzenie dwóch sprzecznych doświadczeń: ojca i syna.

Fiedor musiał mieć świadomość, że "Paternoster" nie da się czytać inaczej niż jako kumulacja skojarzeń, a nawet wątków czerpanych z Gombrowicza, Różewicza właśnie, czy nawet Wyspiańskiego. Tak stworzył schizofreniczny portret, na który nakładają się i powrót Henryka ze "Ślubu" Gombrowicza, i klisze wypieranej pamięci wojny powracające jak niechciany sen trochę jak u Bohatera z "Kartoteki" Różewicza, i w końcu cały katalog polskiej symboliki z "Wesela" (scenografię do "Paternoster"zaplanował Fiedor), wprawiającej rodzinny dom Józia w dziwaczny trans, z którego trudno się wydostać. Chocholi czar? Na pewno, jeśli przyjąć, że reżyser jeszcze bardziej osadza "Paternoster" w naszym narodowym gorsecie, co więcej, sugeruje, iż najzwyczajniej w świecie wyrastamy z czarnej ziemi i od tego nie uciekniemy, choćbyśmy tak jak Kajzarowy syn marnotrawny powracali z doświadczeniem nowoczesności w małym palcu. Tym bardziej nowoczesności artysty, która dla autora dramatu wyglądała na problem nie do rozwiązania. Dla Fiedora to również kłopot, konflikt i koszmar, bo dorzucając do przedstawienia fragmenty wywiadów z Kajzarem, sam przyznaje, że robi spektakl również o sobie. Dlatego odczytuję wrocławskie przedstawienie jako jednocześnie najbardziej osobistą wypowiedź Fiedora i intymną spowiedź twórcy, coś, co dziś oglądane na scenie przyprawia wręcz o zakłopotanie. To także niezła miara tego, w jakim miejscu jako widzowie się znaleźliśmy i jak rzadko tak skrajnie uczciwe wypowiedzi możemy oglądać.

Nie zaistniałby ten tytuł bez odważnej, budowanej na wstydzie i niepewności sytuacji, roli Jerzego Senatora jako Józia. Dostał piekielnie trudne zadanie, bo w "Paternoster" co chwila pojawia się pytanie o sam sceniczny status postaci, przeszkadza zawieszenie między oniryczną wizją a realnością doświadczenia, namacalnością dialogów. Nie wiem, czy Senator chciał traktować Józia trochę jak uzurpatora scenicznego świata, niczym Henryk w "Ślubie", lecz jedno daje się powiedzieć na pewno: zmieścił w swojej postaci jeszcze parę innych wariantów, tak potrzebnych w tym momencie Fiedorowi. Zatem jawi się jako artysta z niepewnym rodowodem, który podważa sens starych tradycji, z drugiej strony zbliża się też do niszczyciela wyrzekającego się wszystkiego i wszystkich natychmiast, bez zbędnych dylematów i egzystencjalnych metafor. Rolą Senatora rządzi trudna do podporządkowania sobie aktorska skala - od siły męskiej dojrzałości do bezradności dziecka, które w końcu przyznaje, że w pojedynkę nie zaprzeczy przeszłości, nie ucieknie od źródeł. Wyjątkowe osiągnięcie w pełnym skupieniu i obnażającej ciszy tego spektaklu. Spektaklu poszukiwania prawdy, również w teatrze, i siebie w teatrze.

***

Przemysław Skrzydelski, komentator teatralny radiowej Dwójki

Autor jest także redaktorem Internetowego Tygodnika Idei "Nowa Konfederacja" (www.nowakonfederacja.pl)

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji