Z karabelą i bez spodni
Kultura polska kusi i pociąga wrażliwych obcokrajowców, roztacza przed nimi swe uroki.
Eugeniusz Korin, wychowanek leningradzkiej Szkoły Teatralnej, aktor tamtejszego Teatru Młodego Widza, a potem absolwent wydziału reżyserii warszawskiej PWST, sam sprowokował ironiczny uśmiech, sam się nadstawił do bicia. Na warsztat adaptatora i reżysera wziął bowiem "Trans-Atlantyk" Witolda Gombrowicza, powieść o próbie przezwyciężenia narodowego mitu, patriotyczną prowokację w imię prawdy o sobie. Fascynacja polską symboliką narodową doprowadziła Korina do błędów interpretacyjnych, do poważnego inscenizowania żartów i speszonego unikania ostrzejszych prowokacji. Zrealizowany przez niego na scenie wrocławskiego Teatru Polskiego spektakl jest bowiem pociągający inscenizacyjnie, ale fałszywy interpretacyjnie, zrobiony trochę tak, jakby profesor Pimko podjął się opowiedzieć dzieciom "Trans-Atlantyk".
W rozmowach z Dominikiem de Roux Gombrowicz wyznał, że w jego zamierzeniu "Trans-Atlantyk" miał być niejako odpowiedzią na mickiewiczowskiego "Pana Tadeusza". Przeciwstawieniem się niezwykłej afirmacji polskości, wzmocnionej emigracyjnym oddaleniem. W chwili pisania "Trans-Atlantyku" Gombrowicz również przebywał na emigracji, w Argentynie. Była jesień 1939 roku i los Polski budzić raczej powinien uczucia patetyczne. Gombrowicz świętokradczo złorzeczył, odprowadzając wzrokiem odpływających do Europy rodaków: "A płyńcież wypłyńcież, Rodacy, do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego. Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! (...) Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał".
Zamiast afirmacji mamy rozrachunek z tradycją i narodowymi kompleksami. Niczym w Soplicowie pojawiają się zwaśnieni sąsiedzi - skłóceni na zawsze, acz bez sensu, odbywa się polowanie - choć nie ma zwierzyny, dochodzi nawet prawie do ślubu gombrowiczowskiego Tadeusza (Ignac) z groteskową Zosią (zakochany w Ignacu argentyński bogacz i ekscentryk Gonzalo). Żeby poruszyć i zgorszyć wielbicieli "Pana Tadeusza" Gombrowicz przemienia słynny temat liryczny w homoseksualną groteskę, zawierającą w sobie nadspodziewanie ogólne treści. Potem, w przedmowie do polskiego wydania książki w 1957 roku, napisze: "Muszę domagać się dzisiaj, w przededniu krajowego wydania, głębszego i wszechstronniejszego odczytania tekstu. Muszę - ponieważ ten utwór dotyczy w pewnej mierze narodu, a umysłowość nasza, tyleż na emigracji, co w kraju, nie jest jeszcze na tym punkcie dość swobodna, jest wciąż kurczowa i nawet zmanierowana... Książek na ten temat nie umiemy czytać po prostu. Zbyt silny jest w nas dotąd ten kompleks polski i zbyt obciążeni jesteśmy tradycją. (...) Nie przeczę, "Trans-Atlantyk" jest między innymi satyrą, i jest także, między innymi, dość nawet intensywnym rozrachunkiem... nie z żadną poszczególną Polską, rzecz jasna, ale z Polską taką, jaką stworzyły warunki jej historycznego bytowania i jej umieszczenia w świecie (to znaczy z Polską słabą), i zgadzam się, że to statek korsarski, który przemyca sporo dynamitu, aby rozsadzić nasze dotychczasowe uczucia narodowe. A nawet ukrywa w swym wnętrzu pewien wyraźny postulat odnośnie do tegoż uczucia: przezwyciężyć polskość. Rozluźnić to nasze poddanie się Polsce! Oderwać się choć trochę! Powstać z klęczek! Ujawnić, zalegalizować ten drugi biegun odczuwania, który każe jednostce bronić się przed narodem, jak przed każdą zbiorową przemocą. Uzyskać - to najważniejsze - swobodę wobec formy polskiej, będąc Polakiem być jednak kimś obszerniejszym i wyższym od Polaka!"
I oto w tę polemikę z Mickiewiczem i własnym sercem wpada jak Piłat w credo Eugeniusz Korin z innym bagażem kulturowym, z własnymi fascynacjami, i własnym - oczywistym i nieodwracalnym niezrozumieniem tego labiryntu sprzecznych uczuć i porywów. Przejęty formą Gombrowicza ale... inny; a przez to bezsilny, gdyż przez to jego pogląd, na sprawę jest dziwnie prosty, jasny, uzurpatorsko oczywisty. Jest przede wszystkim - bezbolesny. I dlatego "Trans-Atlantyk" Korina niewiele ma wspólnego z Gombrowiczem. Cały jest z... Majakowskiego. Gdy idzie o kompromitację urzędników - proszę bardzo, rola Posła w interpretacji Igora Przegrodzkiego przednia, groteskowa, scenicznie barwna, zrobiona. Ale gdy przyjrzeć się postaci Witolda (Jerzy Schejbal), głównego bohatera, problem nie przedstawia się tak prosto. Za dużo w niej papierowego szelestu, deklaratywności, niepotrzebnego dystansowania się wobec przedstawianej sceny, drętwego komentowania. To już nie ten teatr, nie ta tradycja! Zagubienie - proszę bardzo; zmienność nastrojów - tak; niekonsekwencje - i na to zgoda. Ale nigdy mentor-stwo z proscenium...
Prawdziwa tragedia zaczyna się jednak w chwili, gdy na scenie pojawia się Gonzalo. W zamyśle Gombrowicza ten argentyński homoseksualista i cudak, uganiający się za młodym Polakiem, Ignacem, jest nie tylko dziwadłem biegającym po scenie w zwiewnych i szykownych sukienkach, łamiącym wszelkie normy współżycia społecznego - jest też sam jedną wielką anarchią. Ta anarchia jest w Gonzalu niejako organiczna, gdyż wynika z jego pozycji społecznej, z jego przymusowej sytuacji całkowitego wyobcowania i życia poza ogólnie przyjętymi zwyczajami. Gonzalo staje się wyzwaniem wobec tradycji i formy, proponując w zamian namiętność.
Ta naturalna postawa, wynikająca z dewiacji Gonzala, odpowiada świetnie zamysłowi Gombrowicza, który szuka wszak siły destrukcyjnej, aby zburzyć patriotyczne hierarchie, świętości, cudowności. W anarchizmie Gonzala widzi Gombrowicz szansę wyartykułowania swego obrazoburczego postulatu: uwolnienia się od mitu Ojczyzny. Podniecony, pełen kobiecych wybiegów i męskiej jurności Gonzalo ni stąd ni zowąd traci jakby motywację erotyczną do zdobywania Ignaca, a z jego ust padają słowa bulwersującego manifestu: "Nie obrzydłaż tobie polskość twoja? Nie dość tobie Męki? Nie dość odwiecznego Umęczenia, Udręczenia? A toż dzisiaj znowuż wam skórę łoją! Tak to przy skórze swojej się upierasz? Nie chcesz czym Innym, czym Nowym stać się? Chceszże, aby wszyscy Chłopcy wasi tylko za Ojcami wszystko w kółko powtarzali? (...) Do diabła z Ojcem i Ojczyzną! Syn, syn to mi dopiero, to rozumiem! A po co tobie Ojczyzna? Nie lepsza Synczyzna? Synczyzną ty Ojczyzną zastąp, a zobaczysz!"
Recepta, wypowiedziana przez Gonzala, jest tak szokująca, tak anarchiczna właśnie, że sformułować bezpiecznie może ją tylko odmieniec i temu właśnie posłużył homoseksualizm postaci.
Eugniusz Korin chciał, aby Gonzala zagrała kobieta (Iga Mayr) niszcząc w ten sposób całą koncepcję Gombrowicza. Ta sceniczna przebieranka sprowadziła problem do wymiaru obyczajowo-dekoracyjnego, zaś całą teorię o anarchii moralnej dewianta umieściła w kategoriach dyskursywno-anegdotycznych. Iga Mayr robi co może we wrocławskim spektaklu, ale jest jednak tylko kobietą...
Inscenizacja Korina rezygnuje z doniosłości roli Gonzala, rozbudowuje sceny obyczajowe (szczególnie scena I), wpada w estetykę Majakowskiego, miejscami z upodobaniem wspomina czasy NEP-u (scena III), by wreszcie zakończyć się narodową apoteozą. W oryginale "Trans-Atlantyk" kończy się sceną śmiechu, wszechogarniającego, oswobodzającego, spazmatycznego Śmiechu, który jest wyzwoleniem i... zawieszeniem wszystkiego w sekundowym niebycie, który jest "Trans-Atlantyku" celem i marzeniem. We Wrocławiu dano jednak w to miejsce narodową tragedię rodem z "Wesela", jakby Gonzalo to nie był Gonzalo, lecz Chochoł.
Ten finał jest właśnie ową anonsowaną na wstępie zemstą profesora Pimko na Gombrowiczu. Finał przekreśla bowiem wszystko. Przekreśla sens napisania "Trans-Atlantyku".
Ktoś tu w kilku odsłonach rozbiera Ignaca do naga. Ale co zdejmie mu spodnie, to przyprawi karabelę, co pozbawi butów, to nałoży czapkę z pawim piórem, co zabierze koszulę, to podrzuci złoty róg. A potem cudaka pokazuje, choć przecież z tą czapką, rogiem, karabelą a bez spodni, to wstyd.