Artykuły

SZCZĘŚCIE KANARKA

W Teatrze Polskim we Wrocławiu odbyła się ocze­kiwana z zainteresowaniem premiera "Trans-Atlantyku" Witolda Gombrowicza. Wy­pada od razu uprzedzić, cho­ciaż to niekonieczne, że "Trans-Atlantyk" może, ale nie musi widza zdenerwować Bo "Trans-Atlantyk" jest dziełem Gombrowicza, tego samego co go - kto Polak - musi lub nie musi wielbić lub nienawidzić. Bo Gombrowicz - jak wiadomo albo nie wiadomo - był albo nie był wieszczem lub pętakiem, może nawet naj­bardziej postępowym reakcjonistą, jakiego polska literatura wydała. Szargał świętości, które jak Polska Polską świętościami były, choć nieraz gardłem nam wycho­dziły. Gombrowiczowi się nimi odbijało jak i wielu innym, ale on nie miał dość kultury, żeby to ukryć, potrafił czknąć i powiedzieć "rzyg!" na najbardziej wytwornym przyjęciu.

Taki to już już z niego maestro prowoka­cji.

Wszystko to oczywiście nieprawdą al­bo też prawdą jest. Gdybyśmy wiedzieli raz na zawsze, co jest prawdą, a co nie­prawdą, w ogóle byśmy się nie intereso­wali Gombrowiczem i obywali bez wieszczów, a literatów do porządnej roboty za­pędzili; wystarczyłaby nam "Kobra" i - raz na jakiś czas - futbolowy mundial Tak się jednak składa, że wszyscy o wie­le mniej wiemy, niż się do tego przyzna­jemy nawet wobec siebie samych. Szukamy więc autorytetów, kreujemy wieszczów tolerujemy różnych zaklinaczy słów, żeby mieć oparcie i mieć pewność, bez której tak ciężko żyć. Zwłaszcza gdy życie kopie w tyłek, rozsypują się dekalogi, a siły odśrodkowe - najgroźniejsze na ostrych zakrętach - wyrzucają nas z siodeł, w których tak było wygodnie i bezpiecznie.

Kiedy wiemy, co wolno, a czego nie wolno, co jest dobre, a co niedobre, co święte, a co plugawe, kiedy wiemy, gdzie jest góra, a gdzie dół, którędy w prawo, a którędy w lewo, wtedy możemy być szczęśliwi jak kanarki w klatce. Wszystko jest jasne i zrozumiałe Zdarza się wszak­że, że przyjdzie ktoś i taką klatką rozwali albo powie, że ona jest zbiorowym urojeniem i w rzeczywistości nie istnieje. Wte­dy zapada się grunt pod nogami. Zintegro­wana dotąd rzeczywistość rozsypuje się, wzrasta indywidualna odpowiedzialność, stajesz sam na sam z kosmosem, oszoło­miony nieskończoną wolnością i sparali­żowany wielkim strachem. Najchętniej wtedy powróciłbyś do klatki, żeby pozo­stać szczęśliwym kanarkiem.

"Trans-Atlantyk" można odczytywać m. in. jako zapis takiego procesu zniewalania i wyzwalania z form, które z jednej stro­ny nas kreują, kształtują naszą tożsamość, ale równocześnie krępują, zniewalają, a nawet uśmiercają. Człowiek egzystuje w wielu klatkach. Jedną z nich wyznaczają możliwości i ograniczenia biologiczne or­ganizmu. Inną wytwarza - skończony i u-pływający w jednym tylko kierunku - czas. Gombrowicza, autora "Trans-Atlan­tyku", zajmuje "klatka społeczna", nito­wana m. in.: obyczajem, kulturą, mitami. Analizę swoją przeprowadza - celowo - na najbardziej drażliwym materiale, ja­kim dla Polaka jest "polskość". I choć wywód ma charakter uniwersalny, jego drapieżność jest absolutnie polska, bo uderza we wszystkie nasze zbiorowe kompleksy, depce po najczulszych nagniotkach. Jakiż przed Gombrowiczem pisarz pol­ski ośmielił się ukazać odwrotną stronę medalu, śmieszną i garbatą, tego, co jest naszą dumą, najwyższą wartością, odwrot­ną stronę medalu polskości, która nas wy­wyższa i poniża, bywa równocześnie świę­ta i przeklęta? Gombrowicz wyjawia to, czego można się domyślać, ale czego raczej nie przyjmuje się do wiadomości, gdy o nas chodzi. Mianowicie: relatywność na­wet najświętszych prawd. Nie ma jednej prawdy. Jest wiele "prawd". Wystarczy zmienić punkt obserwacji, żeby odwaga okazała się błazeństwem, cnota przywarą, heroizm małostkowością. Relatywne by­wają największe idee: nawet wolnością można zniewalać.

Bohater Gombrowicza - noszący imię i nazwisko pisarza - znalazł się właśnie w sytuacji, która niejako wymusza na nim zmianę optyki. Ląduje na argentyńskiej ziemi, kiedy wybucha wojna. Rozsypuje się klatka, a wraz z nią uporządkowany dotąd jednoznaczny i zrozumiały świat. Rzeczy­wistość przewartościowuje się, wiele jej "świętych" elementów nabiera wymiaru groteskowego. Bohater porusza się jak w lunatycznym śnie. Gdzie tu granica mię­dzy "snem" a "jawą", co obiektywne, a co nierealne? Co jest ze świata prawdziwego, a co z urojonego? Która rzeczywistość jest rzeczywista i jedynie słuszna? Zachodzi obawa, że żadna. Gdyż każda dąży do zamk­nięcia się we własnych granicach norm, form, kreacji. Jest to proces naturalny, umożliwia orientację, świadome uczestni­ctwo. Ale jest to zarazem proces budo­wania klatki. A za tą klatka jest druga, i jeszcze jedna, i jeszcze następna...

Lekcja relatywizmu nie jest jedyną, ja­ką można wynieść z przedstawienia "Trans-Atlantyku". Ale ta właśnie może dziś być najcenniejszą, skoro mamy cza­sy, w których tak łatwo - nawet o tym - nawet o tym nie wiedząc - dajemy się zagarniać żywiołowym falom, w których upijamy się nie tylko wódką, ale i słowami, w któ­rych urojenia bierzemy często za rzeczy­wistość i odwrotnie, w których tak rzadko potrafimy dostrzegać drugą stronę medalu własnych słów i czynów...

"Trans-Atlantyk" - czytany czy ogląda­ny - jest utworem bardzo inspirującym. Dla widza, który lubi myśleć, to spotka­nie z teatrem może być niezwykle war­tościowe. Tym bardziej że przedstawienie jest zarazem atrakcyjnym widowiskiem. Eugeniusz Korin (leningradczyk wżeniony we Wrocław) ujawnia w nim dużą inwen­cję reżyserską i niepospolity talent. Efek­townie - nieco "po grzegorzewsku" - rozwiązuje zwłaszcza sceny zbiorowe. Cie­kawie, a nawet intrygująco zagospodaro­wuje przestrzeń. Zagadkowy i wieloznacz­ny świat prozy Gombrowicza wydaje się żywiołem Korina. Jego adaptacja powieści jest wyjątkowo trafna i "teatralna".

Z prawdziwą satysfakcją ogląda się większość wykonawców większości scen. Igor Przegrodzki dopisał do swoich osią­gnięć jeszcze jedną świetną rolę (Poseł). Wartościowe propozycje aktorskie zgłosi­li: Andrzej Mrozek (Ciecisz), Zygmunt Bielawski (Rachmistrz), Bogusław Danielewski, Ferdynand Matysik, Andrzej Wojaczek, Jerzy Dominik, Zdzisław Sośnierz. Widoczni są wykonawcy licznych w przed­stawieniu epizodów. Należy natomiast zanotować, że odtwórcy głównej postaci Je­rzemu Schejbalowi - którego Witold skądinąd jest postacią ciekawą i wiary­godną - zabrakło sił (czy środków?) w monologach, które po prostu są bądź sła­bo słyszalne bądź nieczytelne. Jest to po­ważna skaza spektaklu, zwłaszcza, że są to monologi ważne. Dyskutować też można z pomysłem obsadzenia Igi Mayr w roli Gonzala. Choć jest to niebanalne osiągniecie aktorskie, idea zaproponowania, żeby ko­bieta udawała mężczyznę, który jest pederastą, jest zbyt kabaretowa, by przysta­wała do przedstawienia tak w swej wy­mowie poważnego.

Mimo pewnych uchybień, a także pewnych zaburzeń w rytmie (odbieranych przez wielu jako dłużyzny), wrocławskie przedstawienie "Trans-Atlantyku" jest najpoważniejszym osiągnięciem Teatru Polskiego za dyrekcji Igora Przegrodzkiego. A swoją drogą Gombrowicz ma szczęś­cie do scen wrocławskich. Bodaj tylko we Wrocławiu zrealizowano jego wszystkie dramaty i dwie adaptacje powieści. Przed­stawienia te miały różną rangę artystycz­ną, ale wszystkie wnosiły w życie teatral­ne miasta coś istotnego.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji