Synczyzno, gdzie ojczyzna twoja?
Eugeniusz Korin jest reżyserem młodym i - jak to się rutyniarsko powiada - wielce obiecującym. Opinię tę formułuję po obejrzeniu dwu jego prac (może i Korin coś więcej robił, ale ja tego nie widziałem). Nader krucha to podstawa wydawania sądów, ale przecież nieco faryzejskie byłoby powstrzymywanie się od sądzenia. Mniemam tedy, co mniemam, a z tego mniemania spowiadam się tym skorzej, że pisać mam o drugiej ze wspomnianych prac, o inscenizacji "Trans-Atlantyku". Oceniając Korina, ulegam chyba podszeptom Gonzala, namawiającego a naszeptującego: "Oj, wypuścić Chłopaków z ojcowskiej klatki, a niech i po bezdrożach polatają, niechże i do Nieznanego zajrzą! (...) Hajda, hajda, wypuśćcie wy Chłopaków swoich, niech Lecą, niech Pędzą, niech Ponoszą!". Myślę więc sobie, a niech i Korin pędzi, niech ponosi, niech zajrzy do Nieznanego. Przecież i tak - wcześniej czy później - Synczyzna staje się Ojczyzną. Jako że Bunt się Ustatecznia. Myślę tak i myślę, a im dłużej myślę, tym jaśniej widzę, że to moja myśl bryka, a nie Korin. On stateczny, skupiony jakiś. Byłażby to Forma buntu? Może-ż być taka? Czasami bywa. Kto nie wierzy, niech zajrzy do M rożkowego ,,Tanga": Artur mu się ukłoni.
2.
Jesienią 1980 roku Korin zrealizował w Opolu "Przeprowadzkę" Davida Williamsona, mało znanego w Polsce australijskiego dramaturga. Współpracowali z nim: Wojciech Jankowiak (scenograf) i Zbigniew Karnecki (kompozytor), późniejsi współtwórcy "Trans-Atlantyku". Przedstawienie było sprawne, zrobione fachowo. Nie grzeszyło przeciw dobremu smakowi ani teatralnemu rzemiosłu. Ganiłem wówczas reżysera za to, że nie wydobył podskórnej tezy dramatu Williamsona. Sformułować ją można tak: bohaterowie "Przeprowadzki" "samorealizując się", próbują być w zgodzie z obrazem samych siebie, jaki każdy z nich sobie wytworzył. Są to obrazy stereotypowe, powstałe pod wpływem mass mediów. Człowiek jest wewnętrznie pusty: uzyskuje "osobowość" upodobniając się do wytworzonego poza nim stereotypu. Tezy tej, jak już powiedziałem, nie udało się Korinowi wyeksponować. Chyba jednak myślał o niej. Bo po cóż sięgał po "Przeprowadzkę"? Żeby zrobić sztuczkę o tym, jak to policjant trzyma z policjantem? To za mało ambitne, myślę. Za prostackie. Dla Korina. Realizacja "Trans-Atlantyku" potwierdza moje przypuszczenia. Bo o czym jest ta rzecz Gombrowicza? O Stereotypie właśnie. Co prawda, nie o stereotypie, wylęgającym się z kukułczego jaja podrzuconego przez mass media, ale o Stereotypie rodzącym się wśród oparów duchoty narodowego bytowania. U Gombrowicza także człowiek jest 'jakby pusty. Dopiero społeczność każe mu mieć "wnętrze". Między jednostką a jednostką rodzi się Międzyludzka Forma, która, co rusz to staje się Gębą. A kiedy stadność w nas zwycięża, gdy uciekamy w jednomyślność (a jakaż to "jednomyślność", gdy myśli w nas nie ma żadnej - toż to odruchy jeno), a więc, gdy bałwochwalczo padamy na kolana przed Duchem Ojców Naszych, ona-ż Gęba, zrazu niegroźna, bo w osobnych Gębach istniejąca, zrasta się w Narodową Gębę.
W tym miejscu wtrąca się Gombrowicz (to znaczy ja wtrącam się swoim Myślanym Gombrowiczem, bo przypomina mi się, co Gombrowicz Rzeczywisty napisał i był w przedmowie do krajowego wydania "Trans-Atlantyku": "(...) Trans-Atlantyk nie ma żadnego tematu poza historią, jaką opowiada (...) Czy to o Polsce? Ależ ja nie napisałem jednego słowa o czymś innym, jak tylko o sobie - nie czuję się do tego upoważniony".
Wyznanie to jakby kokieteryjne nieco. Ale nie - Gombrowicz w ten sposób upomina się o prawo do osobnego widzenia, protestuje przeciwko spłaszczaniu wymowy swoich utworów. Nie chce, aby ten "pamiętnik" brany był za satyrę na Konkretny Rząd czy Społeczność. "Poprzez Polskę z 1939-go Trans-Atlantyk celuje we wszystkie Polski teraźniejszości i przyszłości, gdyż mnie idzie o przezwyciężenie formy narodowej, jako takiej, o wypracowanie dystansu do wszelkiego stylu narodowego, jaki by on nie był - już całkiem wprost, bez kluczenia, powiada Mistrz, co nikomu nie chciał być mistrzem, w liście do Czesława Miłosza ("Dziennik 1953-56").
Czy o tym myślał Korin, oglądając "Trans-Atlantyk" w inscenizacji Mikołaja Grabowskiego? Akurat o tym myśleć nie musiał, a coś mu Gombrowiczowego po głowie chodziło, bo oko robiło mu się a to okrągłe, i to wąskie, ironiczne. A wszyscy cmokali. I Korin też cmokał, ale jakby osobno, jakby swoje cmokanie przeciw ogólnemu cmokaniu kierował.
3.
Grabowski pierwszy zaadaptował "Trans-Atlantyk" dla sceny dramatycznej. Znacznie wcześniej z powieści Gombrowicza wykrawali sobie smakowite monologi aktorzy występujący na estradzie, bądź uprawiajmy formę tzw. teatru jednego aktora. W obu tych wypadkach skala trudności całkiem przecież inna: scena dramatyczna domaga się wprowadzenia znaków teatralnych, zagęszczenia akcji, innego rozłożenia napięć. Grabowski z ryzykownego przedsięwzięcia wyszedł obronną ręką. A dochodził do Gombrowicza poprzez "Pamiątki Soplicy"! U Rzewuskiego szukał źródeł narodowego stylu. Dlatego jego "Trans-Atlantyk" pełen był postaci przaśnych, barwnych a zawadiackich. Wśród takich "bohatyrów" ostrzej musiała się rysować postać Zboczona - Gonzalo. Nic tedy dziwnego, że niemal cały ciężar inscenizacji1 spoczywał na barkach Peszka. Gdyby Peszek, grający Gonzala, nie wykazał się taką brawurą, inscenizacja skończyłaby ale fiaskiem. Gonzalo to nie tylko spiritus movens przedstawienia, ale i wszelkich dziejowych zmian. To ten, co zbaczając - widzi inaczej.
Natomiast w inscenizacji Korina postacią decydującą o wymowie spektaklu jest narrator - Witold (Jeny Schejbal). Ulepiony on jest z tego materiału, którego dostarcza powieść, ale wyposażony został w swoistą nad-świadomość: to znaczy czasami wie to, co Gombrowicz, autor "Dziennika". Dla Korina bowiem Duchem-Rewolucjonistą jest nie Zboczenie, ale Myśl Ironiczna, nicująca wszelkie zastane prawdy. Aby to podkreślić, aby jaśniejszym się stało, że Zboczenie to u Gombrowicza jeno przebranie, reżyser powierzył postać Gonzala aktorce - Idze Mayr. Niestety, teatralnie pomysł ten się nie sprawdza. Natomiast inne rozwiązania - nawet te stylistycznie bliskie "Ameryce" Grzegorzewskiego - składają się w spójną całość, służą idei spektaklu. Nawet to, że świat sceniczny kreowany jest na scenie niemal nagiej, że elementarmi scenograficznymi stają się stałe urządzenia teatru (pomosty, kurtyna, ściana zamykająca scenę), współbrzmi z myślą przedstawienia. Muzyka Karneckiego budzi nostalgię. Ta nostalgiczna nuta wkrada się nawet do monologu Witolda, wygłoszonego nad nagim, uśpionym Synem. Bo choć Synczyzna stać się musi, choć musi przyjść Nieznane, toć przecież i Starego trochę żal. A jeżeli już nie żal, to sprawiedliwość Starej Ojczyźnie oddać trzeba: pewnie i ona odejść musi, ale bez niej i Synczyzny by nie było!
O, nie brak w "Trans-Atlantyku" Korina groteski, nie brak zjadliwości. Poseł Igora Przegrodzkiego, Ciecisz Andrzeja Mrozka są karykaturalni, ale przecież nie martwi, coś ludzkiego w nich zostało. Reżyser nie cofa się przed użyciem ostrych środków (Maestro na wrotkach!, gutaperkowe figury, użyczające swojej "cielesności" postaciom "na przyjęciu"). A mimo to aura zadumy spowija świat Korinowego "Trans-Atlantyku". Powiada się czasami, że "Trans-Atlantyk" to "Pan Tadeusz" a rebours. Jeżeli trzymać się tego porównania, to powiedzieć by trzeba, że w inscenizacji Grabowskiego wyeksponowane zostały Narodowe Figury (tak barwnie dochodzące do głosu w "Hajże na Soplicę", czy w "Kochajmy się!), natomiast Korin postawił na gorycz i refleksję, konstytuujące "panatadeuszowy" Epilog. Jakby pytał: Synczyzno, gdzie Ojczyzna twoja?