Trans-Atlantyk
W trakcie oglądania adaptacji "Trans-Atlantyku" Gombrowicza we wrocławskim Teatrze Polskim jawił mi się wprost obsesyjnie problem "Wesela". Raptem uświadomiłem sobie, że to, przed czym tak uporczywie bronił się autor "Ferdydurke" - Wyspiańskiego trzyma w kleszczach od lat kilkudziesięciu. Tymi kleszczami jest polskość, którą Gombrowicz tak bardzo chciał przezwyciężyć. Jemu również, co przyjmował z przerażeniem, wypisywano, że"Trans-Atlantyk" to "pamflet na frazes bogo-ojczyźniany", "satyra na przedwojenną Polskę", "pamflet na sanację". Po prostu nie dostrzegano usiłowań pisarza, który chciał powiedzieć o Polsce dużo więcej, a nie tylko załatwić doraźne porachunki. Aż boję się napisać to samo o "Weselu". Czy straciłoby coś z wielkiego ładunku spraw polskich - brzmiących aktualnie, gorzko i ostro - gdyby spojrzeć nań trochę inaczej, a więc poprzez dramaty poszczególnych jednostek, a nie problematykę grupy (inteligencja), klas (chłopstwo), kategorii (społeczeństwo)? Czy wciąż mamy zmuszać Wyspiańskiego do uprawiania gorącej publicystyki na zadane tematy, dosłownie trzebiąc z jego pisarstwa wartości, jakie cenimy np. u Czechowa? To zaplątanie poszczególnych postaci "Wesela" w swój czas i historię równocześnie czyni z nich bohaterów bardzo współczesnych.
Młody reżyser i adaptator "Trans-Atlantyku", Eugeniusz Korin, zaskoczył mnie dojrzałą znajomością Gombrowicza i jego sposobu widzenia spraw Polski. To fakt, że zadanie miał trochę ułatwione. Przenosił na scenę ten utwór autora "Operetki" po głośnej inscenizacji Mikołaja Grabowskiego w łódzkim Teatrze im. Jaracza. Wyminął więc pułapki, jakie zastawił na siebie twórca prapremiery. Adaptację zrobił lepszą, nie obciążoną rapsodyczną konwencją (wygłaszanie komentarza autorskiego), posługując się czystym dialogiem. Zaryzykował i obsadził postać Gonzala przez Igę Mayr. Ustrzegł tym samym trudny przecież problem przed niebezpiecznym ześlizgnięciem się w rewiry homoseksualizmu, jak to obserwowaliśmy w łódzkiej realizacji.
Znakomita aktorka zagrała Gonzala z temperamentem dramatycznym, a nie kabaretowym, jak doskonały skądinąd Jan Peszek w Łodzi. Gorzkie, boleśnie upokarzające, nieustannie ponawiane próby spełnienia obsesyjnych pragnień, jakie przeżywa jej postać, pozwalają lepiej zrozumieć w tym spektaklu na czym polega Gombrowiczowska "wolność dowolnego stwarzania się". To zastanawiające, jak ten młody reżyser, niczego nic gubiąc ze sporego przecież katalogu spraw polskich w "Trans-Atlantyku", potrafił wydobyć jego uniwersalność. W procesie tym odwołał się do praktyki teatralnej Jerzego Grzegorzewskiego, wpisując się niejako w jego typ wyobraźni plastycznej i rodzaj obrazowania scenicznego.
Ta ironiczna gawęda Gombrowicza o Polsce i Polakach, bezlitośnie rozprawiająca się ze "stylem polskim" - przekształca się pod ręką wrocławskiego reżysera w przypowieść o współczesnym świecie. Jest w niej również ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem totalnego zniewolenia i zakłamanie człowieka, któremu niezmiennie grozi presja zbiorowości. I uleganie stylowi, jaki narzuca państwo w sposób zorganizowany, z siłą ustanawianego przez siebie prawa.