Pośród strąconych bogów
Gdy w roku 1953 "Trans-Atlantyk" ukazał się drukiem, powieść powitały burzliwe, często sprzeczne reakcje. Jedni zapałali świętym oburzeniem, drudzy znów, mrugając porozumiewawczo w stronę autora (że wiedzą w czym rzecz), zachwycili się "Trans-Atlantykiem" jako udaną satyrą na przedwojenną Polskę, a konkretnie - na sanację. Dziś, po blisko 30 latach, gdy czas pomógł wyważyć oceny, można do "Trans-Atlantyku" podejść już bez emocji, a więc z wnikliwością, na jaką zasługuje. Nawoływał do tego sam Gombrowicz, i on pierwszy, poprzez swoje komentarze w "Dzienniku", przetarł ścieżkę do powieściowego świata, "który o tyle może być coś wart, o ile okaże się ucieszny, barwny, odkrywczy i pobudzający".
Eugeniusz Korin, drugi (po Mikołaju Grabowskim) twórca i realizator scenicznej adaptacji "Trans-Atlantyku", poszedł tropem wskazanym przez Gombrowicza. Kogo na tej drodze spotkał, czy może - chciał spotkać? Spektakl Korina nie pozostawia wątpliwości: ów sceniczny bohater, któremu na imię Witold, choć nie nosi nazwiska, jest - sugeruje reżyser - samym Gombrowiczem, i on, pisarz, ciągle (a może dziś szczególnie?) fascynujący i nieodgadniony, ma być postacią pierwszoplanową. Stąd we wrocławskiej inscenizacji rzecz nie w anegdocie, która - na zasadzie przykładu - miałaby nas poruszyć, o nas coś opowiedzieć, lecz w tym, kto tę anegdotę opowiada i dlaczego nam właśnie?
"Trans-Atlantyk" - pisał Gombrowicz - jest tylko mną, moją wibracją, moim wyładowaniem, moją egzystencją. Fakt, że w adaptacji nie poczyniono żadnych skrótów, nie wyeliminowano żadnych wątków i postaci, wynika nie tylko z chwalebnego u młodego twórcy szacunku wobec autora, ale i ze słusznej obawy, by poprzez skróty nie uszczuplić postaci Witolda. On tu jest "miarą wszechrzeczy", patrzy jednak na nie z pewnego oddalenia, bo po prostu to wszystko, o czym opowiada, już przeżył a teraz przywołuje z pamięci.
"Dwudziestego pierwszego sierpnia 1939 roku ja na statku Chrobry do Buenos Aires przybijałem..." Te słowa Witolda, wypowiadane na początku spektaklu, brzmią niczym zaklęcie, mocą którego powraca miniony świat: scena rozjaśnia się światłami, rozbrzmiewa argentyńskie tango, a tłum barwnych postaci ożywa w ruchu. I choć Witold zanurza się w rzeczywistości wykreowanej przez siebie - zda się nawet, że jest jej cząstką - w licznych, będących kontrapunktem scen zbiorowych, monologach próbuje analizować to, co się z nim na scenie dzieje. Z początku jest to właściwie tłumaczenie własnego zachowania, później - płynąca ze stopniowego rozpoznawania rzeczywistości - coraz bardziej pogłębiona refleksja, pozwalająca już (chociażby w scenie pojedynku) na modyfikowanie rozwoju wydarzeń.
Jerzy Schejbal, zgodnie z duchem adaptacji, gra Witolda, w którym z wolna dojrzewa świadomość właściwa już raczej narratorowi "Dziennika"; jest momentami groteskowy, momentami tragiczny, ale, niezależnie od tego, czy podlega sytuacjom, czy je kreuje z pewnym do nich dystansem - inny, wrażliwy lub nawet nadwrażliwy, bardziej rozumiejący to, co się z nim i wokół niego dzieje.
Śmiech, bez którego trudno sobie wyobrazić "Trans-Atlantyk", przełamuje się jednak w wewnętrznym niepokoju narratora. Dla obu tych stanów ducha Witolda inscenizator znajduje ważne psychologiczne uzasadnienie. Zgodnie z zasadą kompensacji, o rzeczach naprawdę dramatycznych najlepiej mówić lekko, ze śmiechem właśnie, by przezwyciężyć napięcie, towarzyszące przykrym wspomnieniom. Stąd uzasadnione domniemanie, że kluczowy w zwierzeniach Witolda problem zdobywania swobody nad formą, to nie odprężające wyzwalanie się z fikcji, lecz dramat czy nawet autentyczna tragedia człowieka, któremu rozbudzona refleksja intelektualna, sytuacja, kazały zanegować to, co było dotąd święte. Dramat, albowiem wyrzekając się w ten sposób jakby cząstki samego siebie, w zamian nie zyskuje na razie nic. Znacząca scena, gdy Witold nagle kładzie się w pozycji embrionalnej, to symbol jakby powtórnych narodzin, lecz również reakcji obronnej przed światem, z którego wygnano Boga.
W tym kontekście zupełnie inaczej. w stosunku chociażby do inscenizacji Grabowskiego, rysuje się relacja Witold - Gonzalo, ewoluująca od przypadkowego związku, poprzez przyjaźń, aż do wrogości prawie. Obu łączy negacja zastanego świata, ale z tej dwójki jedynie Witold zasługuje na miano rewolucjonisty. Dlatego fakt powierzenia roli Gonzala kobiecie, doświadczonej aktorce Idze Mayr, choć dyskusyjny ma tu interpretacyjne uzasadnienie. Sugeruje bowiem, że bunt Gonzala to nie zboczenie, będące kostiumem rewolucji, nie homoseksualizm, który - podejrzewam - raziłby na scenie swą dosłownością, ale raczej zwykła przebieranka, maskująca zachowania mieszczące się w normie ustalonej przez prawa biologu, choć kwestionowane przez obyczaj.
Gdzież tu rewolucja, skoro do głosu dochodzi natura, skoro Stare chce dalej panować nad Młodym? Stąd słynny monolog, w którym Synczyzna przeciwstawiona zostaje Ojczyźnie, brzmi zarazem przewrotnie i tragicznie. "Hajda, hajda, wypuście wy Chłopaków Swoich, niech Lecą, niech Pędzą, niech Ponoszą!" - jest nie tyle wezwaniem do buntu, co krzykiem rozpaczy człowieka zniewolonego przez żądze.
Oryginalny kształt myślowy spektaklu Korina, nawet jeśli do końca nie przekonuje, to na pewno prowokuje do dyskusji a budzi też szacunek konsekwencją w rozwijaniu interpretacyjnego zamysłu. Albowiem nic tu się nie dzieje bez przypadku. Logicznym następstwem przedstawionego powyżej odmiennego odczytania postaci Gonzala jest ważki fakt, że kluczową w "Trans-Atlantyku" antynomia Synczyzna - Ojczyzna, to w istocie antynomia pozorna, złudna, zabawa logiczna czy właściwie fortel zastawiony na Witolda, by w ten sposób Gonzalo mógł wreszcie zdobyć Syna. I choć Witold właśnie Syna ustawi na opuszczonym ołtarzu, będzie to kompensacja chwilowa tylko, która w efekcie pogłębi dysonans wewnętrzny. Monolog Witolda wobec nagiego, uśpionego Syna, który miał być modlitwą, hołdem owej Synczyźnie składanym, stanie się raczej kiełkującą dopiero, nieśmiałą jeszcze konstatacją, że bez Starego nie może istnieć nic co Młode a Synczyzna nie zastąpi Ojczyzny.
Aby to zrozumieć, potrzebny był Gonzalo strojący się w szaty rewolucjonisty. Ta postać, przez swą przewrotność, zwraca uwagę na pewną ważną zasadę, porządkującą wywód myślowy, przedstawiony przez Gombrowicza w "Trans-Atlantyku": wywiedzioną z logiki zasadę dowodzenia przez negację. Po to więc by sens danego pojęcia wykazać, udowodnić je, trzeba mu zaprzeczyć. Aby zrozumieć czym jest ojczyzna, aby pojęcie to odświeżyć, uzyskać wobec niego swobodę - trzeba było stworzyć Synczyznę. Zamysł inscenizatora zmierzał konsekwentnie do uplastycznienia tej zasady, dzięki czemu stało się bardziej jasne, co właściwie oznacza stwierdzenie, że "Trans-Atlantyk" jest "Panem Tadeuszem" a rebours.
Oczywiście w tym nieco przydługim opisie koncepcji inscenizacyjnej Eugeniusza Korina nie sposób pominąć formy scenicznej wrocławskiego "Trans-Atlantyku", w którą wpisany został i na podstawie której odczytano zamysł adaptatora i reżysera w jednej osobie. Umie on, wspólnie ze scenografami, wykorzystać olbrzymie wnętrze sceny Teatru Polskiego - praktycznie nagiej, aż po betonową ścianę oporową, nie mnożąc planów ponad potrzebę. Trapy i pomosty, służące zazwyczaj do wchodzenia na dekorację, jakby nieumyślnie pozostawione przez maszynistów, są po trosze wszystkim, ale niczym wyłącznie: "Chrobrym", pensjonatem, ulicą, Parkiem Japońskim. Niezależnie od miejsca akcji, tempa i nastroju danej sceny, najważniejsza jest jednak przestrzeń teatralna: ginąca w czerni wyciemnienia, to znów opalizująca różnokolorowym światłem, w której pojawiają się i rozpływają, niczym w barwnym śnie postaci przywoływane wyobraźnią Witolda.
"Trans-Atlantyk" nie byłby jednak "Panem Tadeuszem", nawet "na wspak" pisanym, bez owej galerii typów polskich - i śmiesznych, i strasznych zarazem. Groteskowi Posłowie, Radcy, Baronowie nadają się - dowodzi reżyser - w sam raz na scenę, gdzie ruch, działanie, charakteryzacja wyostrzą jeszcze rysunek. Nie wszyscy aktorzy wiedzą co prawda jak mówić językiem Gombrowicza lub dać mu odpowiednio nośny ekwiwalent za pomocą innych środków wyrazu. Wspomnijmy więc tu o najciekawszych dokonaniach: Igora Przegrodzkiego jako J.W. Posła, całego z owej jaśniewielmożności ulepionego, który swoje hurrapatriotyczne tyrady obudowuje istną piramidą teatralnych gestów, gestykulacji, ukłonów, demaskujących zamiast maskować, wewnętrzną pustkę tej postaci. Odwrotnie Andrzej Mrozek (Ciecisz): trwając przez cały czas prawie w tym samym geście przerażenia i strachu, kontrastuje go ze złożonością doznań psychicznych człowieka zagubionego w świecie, a manifestujących się właśnie w języku - jak sam Ciecisz - tragikomicznym i pokrętnym.
I gdy wreszcie po trzech godzinach spektaklu ten migotliwy świat zapadnie ostatecznie za pluszową kurtyną, na myśl przychodzą słowa Gombrowicza: "To tylko opowiadanie, to nic więcej, jak pewien świat opowiedziany - który o tyle może być coś wart, o ile okaże się ucieszny, barwny, odkrywczy i pobudzający..." Inscenizacja Korina słowa te potwierdza.