Śmieszna komedia
Dużym powodzeniem u publiczności i krytyki (rzadka zgodność ocen) cieszy się wystawiona niedawno na scenie kameralnej Teatru Polskiego satyryczna komedia bułgarskiego autora - Stanisława Stratijewa nosząca w polskiej wersji językowej tytuł "Owca". Jej autor, młody pisarz (dobiega czterdziestki), ma na swym koncie sporo już udanych utworów prozatorskich i dramatycznych. Szczególną popularność przyniosły mu te ostatnie. Są to utwory komediowe z licznymi elementami aktualnej satyry, zbliżające się niekiedy do farsy czy nawet w niektórych momentach do skeczu. Ten typ literatury ma zawsze duże zapotrzebowanie, zarówno w Bułgarii, jak w Polsce. Nic więc dziwnego, że sztuki Stratijewa bardzo szybko po bułgarskich premierach trafiają na deski naszych teatrów. Grane są zresztą i w innych krajach socjalistycznych, bo choć oczywiście akcja ich osadzona jest w bułgarskich realiach, to jednak wiele wykpionych przez Stratijewa sytuacji budzi równą wesołość u jego rodaków, co u Polaków, Węgrów, Rumunów czy Rosjan.
"Owca" spełnia podstawowe wymogi dobrej komedii. Przede wszystkim jest śmieszna, a zdarzało mi się już oglądać sztuki mające podtytuł "komedia", z których wychodziłem bardziej ponury niż po grzech godzinach oglądania, programu rozrywkowego W telewizji. Po wtóre, perypetie w niej przedstawione są na tyle uniwersalne, że mogłyby zdarzyć się każdemu z nas. To powoduje żywszy odbiór, emocjonalne zaangażowanie publiczności. Po trzecie wreszcie. "Owca" przynosi sporo materiału do refleksji i porównań. Zauważyłem, a raczej podsłuchałem w teatrze, że zarówno podczas antraktu, jak i po skończonym przedstawieniu w wielu grupkach widzów rozmawiano o obejrzanej sztuce, a nie modzie, stosunkach w pracy czy ostatnim serialu telewizyjnym.
Tak więc do wybrania się na "Owcę" czytelników felietonu gorąco zachęcam. Nie streszczając sztuki powiem tylko, iż rzecz jest satyrą na biurokrację, na instytucję, w której większe znaczenie przywiązuje się do papierka, czyli dokumentu niż człowieka. Wychodząc od śmiesznego pomysłu, autor piętrzy cały ciąg wydarzeń absurdalnych, ale zgodnych z urzędniczą logiką. Operuje luźnymi epizodami, scenkami, z których prawie każda stanowi odrębny skecz zakończony często komiczną pointą, ale równocześnie posuwa szybko akcję całości.
W przedstawieniu w Teatrze wykorzystano wszystkie atuty sztuki. Rzecz jest dobrze grana, cały czas utrzymuje się odpowiednie tempo, reżyser - Jerzy Rakowiecki - umiejętnie punktuje wszystkie ważne miejsca. Świetnym pomysłem było obsadzenie w kilku rolach urzędników poszczególnych szczebli - tego samego, obdarzonego dużą siłą komiczną, aktora (Witold Pyrkosz). Potrafił on, indywidualizując nieco swych bohaterów, stworzyć równocześnie uniwersalną postać urzędnika. Upór, tępotę, wtłaczanie każdej sprawy w schemat - te podstawowe wady typowego urzędasa, na którym opiera się biurokratyczna machina instytucji, ukazał Pyrkosz wyolbrzymione, przez co tym bardziej zostały wykpione. W roli Iwana Antonowa, petenta zagubionego w labiryntach urzędu, wystąpił Bogusz Bilewski, kreując postać człowieka łagodnego i nieco sentymentalnego, który jednak potrafi wytrwale upominać się o swe prawa, i chyba o coś więcej jeszcze: o sens zwykłej egzystencji zwykłego człowieka, który to sens może podważyć absurd biurokratycznych zarządzeń. Inni aktorzy poprawnie wypełnili swoje zadania.
Klimat przedstawienia współtworzy pomysłowa scenografia Ryszarda Winiarskiego. Wykracza ona poza scenę i salę teatru: już w hallu spotykamy pierwsze sylwetki zastygłych nad papierami urzędników. Podobne sylwetki znajdują się także na widowni. Scena natomiast została obudowana wielką liczbą drzwi, co stwarza wrażenie okrążenia. Bohaterowie sztuki i widzowie znajdują się w podobnej sytuacji: każdemu może zagrozić Instytucja.
Komedia Stratijewa oprócz solidnej porcji zabawy przynosi również materiał do refleksji, i to jest jej największą zaletą. Szkoda, że brakuje podobnych sztuk współczesnych polskich autorów.