Nie bójmy się czarnego luda
Nie spieszyć się z oklaskami, przetrawić wrażenia chwili, przepuścić je przez filtr rozważnego namysłu i ostrożności - oto jak radzą doświadczeni. Spontaniczna, rzadko w tym nasileniu spotykana owacja, jaką widzowie warszawskiej "Wizyty starszej pani" darzą całość widowiska, jest może entuzjazmem lekkomyślnym, nieuzasadnionym? I najskrupulatniejsze ważenie proporcji nie osłabia napięcia. Sądzę tedy, że potrzebne jest stwierdzenie, iż Teatr Dramatyczny odniósł duży sukces. To przedstawienie przejdzie do historii współczesnego teatru jak warszawski spektakl "Czekając na Godota", jak łódzka "Łaźnia"... Wszystkie elementy przedstawienia mają w tym sukcesie swój udział, i reżyseria, i scenografia, i gra.
LUDWIK RENE jest chyba głównym triumfatorem. Zaufał słowu i poleceniom autora - zestawiając szczegółowo reżyserską partyturę Renego z partyturą, Durrenmatta. Nie ułatwił sobie przez to zadania. Wystarczy z kolei porównać wskazówki Durrenmatta z ich realizacją sceniczną. Jest to doskonałe - tak, w doskonałym stopniu uzyskane - wcielenie intencji autora, obleczenie jego zamysłów w ciało, odtworzenie właściwego klimatu dla okrutnej, sadystycznej, wręcz potwornej rozprawy Durrenmatta ze społeczeństwem. Można by sobie bez większego trudu wyobrazić inną koncepcję reżyserską "Wizyty starszej pani", skierowanie ostrza sztuki w bardzo określony, mówiąc po prostu - w antyzachodni kierunek; ale byłoby to wypaczenie myśli Durrenmatta, zwichnięcie zabójczej, ogólnoludzkiej logiki utworu. Rene zachował też w pełni klimat jakiegoś demonicznego realizmu, w którym tłumaczą się jasno, językiem życia, wszelkie skróty, metafory i znaki umowności, nawet tak, zdawałoby się osobliwe i antyrealistyczne, jak przekazanie "roli" lasu i jego romantycznych uroków czterem dorodnym młodzieńcom. Toteż w jakąś koszmarną rzeczywistość ludzi i zdarzeń ukazanych w "Wizycie starszej pani" wierzy się, niezależnie od ich symboliki, co jeszcze bardziej pogłębia wymowę sztuki.
W podobnie wysokim stopniu wypełnia swe zadania JAN KOSIŃSKI, również wierny plastycznej wizji Durrenmatta, a zarazem odkrywczy w jej realizacji. Znakomicie zestraja Kosiński realistyczne składniki małego miasteczka z elementami groteski i wielkiej metafory. A końcowy obraz powszechnej szczęśliwości urasta pod dłońmi Renego i Kosińskiego do makabrycznego, ba, apokaliptycznych wymiarów szyderstwa. Trująca jak muchomory w Konradowym Lesie jest aura "Wizyty starszej pani".
Wyraziście, plastycznie zarysował się też obraz ludności miasteczka Gullen i jego złowieszczych gości. Przepisać cały afisz, blisko 40 nazwisk? Niepodobna. Musimy się ograniczyć do niektórych solistów. W klimat Becketta wprowadzają Stanisław Wyszyński i Zdzisław Leśniak w tragicznie groteskowych rolach dawnych ofiar mściwości diabelskiej kobiety: "godotyzm" bardzo na miejscu. Prominentów społeczności Gullen godnie reprezentują Stanisław Winczewski, Lucjan Dytrych, Bolesław Płotnicki, Marian Trojan i inni. Stoor, Nowak, Dobrowolski i Gołas stosują z korzyścią doświadczenia "Konia" do swoich "ról" drzewa, sarny, dzięcioła czy kukułki. W świecie Klary Zachanassian gra Feliks Chmurkowski we właściwej tonacji sędziego-ochmistrza, a Czesław Kalinowski trzech kolejnych mężów-marionetki.
Ponad rzeszą statystów i solistów ma górować absurdalna miliarderka i nędzny przyziemny sklepikarz, jej dawny kochanek. Rola ALEKSANDRA DZWONKOWSKIEGO jest w pełni kreacją. Dzwonkowski w doskonały sposób ukazuje małego, dość podłego człowieczka, któremu los każe być bohaterem antycznej tragedii. Lęk i klęskę zaszczutego człowieka odgrywa Dzwonkowski wstrząsająco, budzi dreszcz. Nie mniej przejmujący jest w ostatniej godzinie życia Alfreda Illa, zamordowanego zbiorowo i legalnie, gdy nikt go nie chciał zabić na własne konto.
Rola Klary Zachanassian jest bardzo złożona. Miliarderka, uosobienie Pieniądza, ma budzić grozę, a równocześnie rodzaj wyzwalającego śmiechu, skoro obraca się przeważnie w grotesce i humorze, przypominającym humor abstrakcyjny. Słowa Klary, jej wyobraźnia, jej zachowanie i matrymonialne przygody są groteskowe, karykaturalne, co więcej: kiczowate. Jej wszechpotęga pokazana jest w zbliżeniach raz makabrycznych, ale innym razem tylko komicznych i absurdalnie deformujących. To postać z cedergrenicznych rozmów Tuwima ze Słonimskim, musi ona wciąż balansować po wąskiej ścieżce, po której obu stronach czyha śmieszność pospolita, niezamierzona, przeciwna intencjom Durrenmatta. WANDA ŁUCZYCKA pewną stopą (liczba pojedyncza szczególnie tu na miejscu) przechodzi tę ścieżkę, ani razu nawet się nie zachwiała. Wygląda, zachowuje się, mówi jakby była postacią w pełni realną i mającą swój żywy odpowiednik w świecie rzeczywistym, złowrogim, amoralnym, jak wymienieni w sztuce jej przyjaciele Onassis i Aga Khan. Ten kunszt Łuczyckiej również przyczynia się do urealistycznienia całej sztuki, odjęcia jej cech jakiejś abstrakcyjnej fantazji chudeusza o niezmierzonym bogactwie, w rodzaju "Miliardów" naszego Struga.
*
Taki jest wynik pracy teatru, ale co to jest ostatecznie ta "Wizyta starszej pani", która rozkwitła jak orchidea w cieplarni? Czarna to literatura, nienawistna ludziom i bardziej pesymistyczna niż wszystko, co dotychczas w teatrze pokazano. Porównanie z Beckettem nasuwa się samo, ale Beckett przy Durrenmatcie to niemal sielanka, ponieważ ponury Irlandczyk posługuje się środkami wyłącznie metaforycznego tearu i przy pomocy całego arsenału groteski może się zamienić we własne przeciwieństwo. A Szwajcar Durrenmatt jest realistyczny, jest widowiskowy, jest w swoim rodzaju łatwo zrozumiały, anty "awangardowy". Jego środki artystycznego wypowiedzenia są nowoczesne i nowatorskie, ale sprawdzalne, a więc nie pozwalające widzowi zadrwić, wzruszyć ramionami, obrócić problemu w lekki żart. Durrenmatt poddaje okrutnej wiwisekcji, nicuje, demaskuje moralność, podważa wszystkie fundamenty społecznego ładu. W świecie, ukazywanym przez Durrenmatta, nie ma najmniejszego - najmniejszego - miejsca ani dla idealizmu, ani dla walki socjalnej o lepszy byt. Religia, sztuka, nauka, prawo, sprawiedliwość - wszelkie wektory życia gromadzkiego stają na usługi diabelskich miliardów kobiety, która ze świata chce zrobić dom publiczny i pewna jest, że nikt jej w tym nie przeszkodzi. W zasięgu jej niszczycielskiej mocy ksiądz zmienia się w piłata, laureat Nobla w błazna, żona i dzieci wydają ojca na śmierć, by z śmierci tej czerpać profit, cała społeczność pogrąża się w ohydnej obłudzie i żądzy zysku... a jacy są przy tym ludzcy, normalni, sympatyczni i spotykani na każdym kroku, jacy powszedni! Można by oczywiście - wypróbowanym sposobem - powiedzieć, że Durrenmatt pokazuje bezgraniczną nikczemność społeczeństwa burżuazyjnego, i że piętnuje bezlitośnie, obnaża z obrzydzeniem ropiejące rany zgniliznę świata kapitalistycznego, w którym potęga pieniądza - nieograniczona jak fikcja boskiej wszechmocy - włada wszystkim i wszystkimi. Ale taka podrabiana krzepa i podejrzana wykładnia niczego nie załatwi, ponieważ autor nie dostrzega żadnej siły oporu, nie wskazuje na żadne, najmniejsze możliwości odmiany. Ani jeden człowiek nie okazuje się człowiekiem, świat, cały świat jest jedną cuchnącą kloaką. Godot u Becketta był jeszcze jakąś nieokreśloną nadzieją - Klara Zachanassian zrywa z nadziei ostatnie maski, ten Godot, który przyszedł, okazuje się tylko złotym cielcem. I - co najgorsze - okazuje się, że nikogo już nie ma, kto by buntował się przeciw oddawaniu czci bałwanowi.
Nie znam dotychczasowej twórczości dramatycznej Durrenmatta, na podstawie "Wizyty starszej pani" łatwo jednak osądzić, że jest to pisarz wybitny, że sztuka jego pod względem formalnym stanowi jedno ze szczytowych osiągnięć współczesnego teatru światowego. Tym gorzej, tym bardziej destrukcyjna jest jego filozofia. Znowu więc podbiega pytanie: grać czy nie grać, ukazywać to dno pesymizmu czy chronić przed nim naszego widza? Z całym spokojem i pewnością siebie odpowiadam: grać, ależ grać oczywiście. Jesteśmy społeczeństwem borykającym się z trudnościami, morze wódki nas zalewa i chuligani czyhają zza węgla. Popełniamy tysiące błędów, historia srodze nas doświadcza. Ale jesteśmy społeczeństwem, które mimo wszystko kroczy naprzód, które nie zastyga, i którego ideał nazywa się socjalizm. Może to zabrzmi naiwnie, wulgarnie - ale my naprawdę mielibyśmy coś więcej Klarze Zachanassian do powiedzenia niż mieszkańcy Gullen. Złudzenia? Samooszukańcze formułki? Socrealistyczna fasada, za którą miejscowe, rodzime Gulleny? Nieprawda. Dno pesymizmu jest dnem formacji schyłkowej. Ta stara prawda nie przestała być prawdą przez to, że tysiąc mędrców nazywa ją uproszczeniem.
I dlatego nie bójmy się wizyty starszej pani. Wbrew Durrenmattowi nie dla każdego ona groźna. I dlatego możemy się bez lęku zanurzyć w czarnych odmętach filozofii Durrenmatta i z całą swobodą smakować wspaniałe uroki jego teatru.