Artykuły

Aura dla młodych reżyserów

W sylwestrowy wieczór widzowie Teatru Dramatycznego będą mogli zobaczyć przedpremierowy spektakl "Poskromienia złośnicy" Szekspira w reżyserii Krzysztofa War­likowskiego. Premiera odbędzie się w sobotę.

DOROTA WYŻYŃSKA: "Kupiec we­necki", "Hamlet", "Zimowa opo­wieść", "Poskromienie złośnicy", "Perykles". Po raz kolejny sięga Pan po Szekspira. To nie może być przy­padek.

KRZYSZTOF WARLIKOWSKI: - Nie dlatego robię Szekspira, że znalazłem na niego jakiś patent. Wydaje mi się, że są takie czasy, kiedy sięgamy do tek­stów sprawdzonych, hitów teatralnych. Szukamy uniwersaliów, utworów bar­dziej pojemnych, stawiających pytania o naturę ludzką, a nie tylko na temat konkretnej sytuacji Polaka w latach 80, 90.

Tekst jest fascynujący w momencie, kiedy nie ma dna. Przy dramatach Szek­spira do ostatniej próby nie przestaje­my analizować, odkrywać nowych po­kładów.

Nie jest tak, że ja sięgam w ogóle po Szekspira, ale po konkretne sztuki, któ­re mnie intrygują, mają w sobie pięk­no, magię.

Od czego zaczął Pan analizę, "Poskromienia złośnicy"?

Trzeba zostawić samo słowo, poz­być się tego, co jest modą epoki, i do­grzebać się sedna. "Poskromienie złoś­nicy" oglądałem na scenie wielokrot­nie i byłem już znużony tą sztuką, ale mam wrażenie, że można ten tekst od­czytać na nowo, w nowym kontekście.

I nie chodzi mi o to, żeby Szekspirem opowiadać o dzisiejszej wojnie w Boś­ni czy Izraelu, ale żeby jego słowa za­częły do nas mówić i nas dotykać.

Co oznacza dziś określenie "złośni­ca"? Może to być seksbomba - Rita Hayworth, Marilyn Monroe - złośliwa, bo wyzywająca, niedostępna. Może to być kobieta ubrana w skóry, z pejczem, jak z filmu pornograficznego - to też rodzaj złośnicy. Wreszcie feministka, ubrana w męski garnitur.

I wreszcie, czy ona jest złośnicą z na­tury, czy to ludzie tworzą złośnicę, któ­rej obroną jest agresja. Mężczyzna chciałby widzieć kobietę posłuszną, to­warzyską, elegancką. Ten tekst wnosi niemalże publicystyczny temat: kobie­ta, jej miejsce w społeczeństwie. Nie wydaje mi się, żeby to było anachro­niczne u Szekspira.

Na końcu sztuki Kasia ma monolog w którym niemalże katechetycznie mó­wi: "kobieta powinna być sługą" itd. Jeszcze w latach 60. w kościele obo­wiązywała przysięga "miłość, wierność małżeńską...", a kobieta dopowiadała " i "posłuszeństwo". Mamy dziś kobiety mi­nistrów, ale kobieta jest zawsze kobie­tą. Kojarzy się z kuchnią, dziećmi itd. Temat ten nie przestaje być naszym problemem.

W tym samym czasie, kiedy trwają ostatnie przygotowania do premiery w Teatrze Dramatycznym, w Piccolo Teatro di Milano we Włoszech wysta­wia Pan "Peryklesa" Szekspira. Miał Pan zresztą wyjątkowo dużo możli­wości pracy za granicą...

- W Polsce wytworzyła się jakaś dziw­na bariera. Za PRL-u, mimo że byliśmy odcięci od świata, nasi twórcy teatralni częściej pracowali w zachodnich tea­trach. Po 1989 roku się to zablokowało. Teatr polski utwierdził się w tym, że jest najlepszy. Nie wiem, czy moją pracę na Zachodzie można nazywać wielkim sukcesem. Po prostu, miałem szczęście spotkać kilku wybitnych reżyserów: Brooka, Strehlera, Bergmana i dzięki ich zainteresowaniu mogłem znaleźć się w różnych teatrach na Zachodzie. To bardzo ważne doświadczenie, bo choć teatr mówi językiem uniwersalnym, to miejsce, w którym pracuję, ma dla mnie ogromne znaczenie, wzbogaca mnie, za­raża. Inaczej myślę, będąc w Warsza­wie, inaczej w Poznaniu, a jeszcze ina­czej w mediolańskim Piccolo.

Jak wyglądają przygotowania do pre­miery w Piccolo Teatro di Milano?

- Próby "Peryklesa" trwają tylko pół­tora miesiąca, ale za to od rana do wie­czora. Pracuję z zespołem, który przez te półtora miesiąca robi tylko to. "Pe­rykles" w Piccolo pokazywany będzie dwa tygodnie, od 27 stycznia do 8 lute­go. Jeśli odniesie sukces komercyjny, jest szansa, że wróci do repertuaru.

Mówi się dziś o nowym pokoleniu, no­wej generacji reżyserów. Wymienia się nazwiska: Anna Augustynowicz, Zbigniew Brzoza, Piotr Cieplak, Grzegorz Jarzyna... i właśnie Krzysztof Warlikowski. Czy czuje Pan przy­należność do tej grupy?

- Rzeczywiście pojawił się taki feno­men - kilku młodych reżyserów, o któ­rych jest głośno. W tym sensie można mówić o grupie, ale tak naprawdę gru­py nie ma. Wiekowo jesteśmy blisko siebie, ale każdy z nas jest inny. W dzi­siejszych czasach: dużej różnorodności, bełkotu, wymieszaniajęzyków, w ogól­nym zawirowaniu, trudno mówić o ja­kimkolwiek podobieństwie. Nie mamy wspólnego manifestu. Nie jesteśmy uformowani według określonego kano­nu lektur, jakiegoś modelu, bo modeli już dziś nie ma.

Od niedawna jest korzystna aura dla młodych reżyserów. Nie było jej jesz­cze cztery lata temu, kiedy dyrektorzy patrzyli na młodego reżysera z lekkim niedowierzaniem - byli przekonani, że decydując się na kogoś takiego, ryzy­kują. Dzisiaj istnieje przeświadczenie. że ryzykuje się, biorąc dobrego rze­mieślnika, bo rzemiosło w teatrze już nie wystarcza. Trzeba przyciągnąć do teatru tłumy młodych ludzi, którzy chcą w teatrze wariować, bawić się. Młodzi reżyserzy mają większą szansę, bo są bliżej tego nowego widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji