Artykuły

Szaleństwo to mój nałóg

- Miałam tylko jedną koleżankę. W pierwszej klasie podstawówki połączył nas teatr. Pisałyśmy scenariusze, na podwórku obwiązywałyśmy drzewa sznurkiem - to była nasza scena - opowiada KATARZYNA GNIEWKOWSKA, aktorka Teatru Narodowego w Warszawie.

Kobieca i delikatna, choć ma w sobie dużo męskiej siły. Sama zmienia opony, sadzi drzewka w ogrodzie krakowskiego domu, a potem jest nadopiekuńcza mamą. W dzieciństwie nienawidziła być dziewczynką, dziś polubiła swoją rozchwianą emocjonalność. Świetna zarówno w roli ciepłej doktor Konarskiej w "Czasie honoru", jak i egoistycznej matki w "Tangu" Mrożka. Reżyserzy mówią, że osiągnęłaby znacznie więcej, ale brak jej cech gwiazdy.

Kim jest Katarzyna Gniewkowska?

Szeroki uśmiech i mimiczne zmarszczki schowane za okularami Ray-Ban - na to zwracam uwagę. Katarzyna Gniewkowska wygląda młodziej niż w serialu "Czas honoru" czy filmie "Pod Mocnym Aniołem". Młodzieńcza sylwetka, luźne spodnie i białe trampki. Nic zdejmuje okularów, jakby się za nimi chowała. Włączam dyktafon, a ona zaznacza: "Nie umiem mówić o sobie". Trzydzieści pięć minut później wyciera łzy, milknie ze wzruszenia. Przyznaje, że za bardzo się zwierza. Wkrótce się dowiem, że jest tak emocjonalna jak jej postać w sztuce "Weekend z R." w warszawskim Och-Teatrze. Ma 52 lata. Na scenie od 30. Liczba ról? Nie pamięta. Może gdyby miała agenta, wiedziałaby dokładnie. Kilkadziesiąt? Pracowała z mistrzami: Krystianem Lupą, Jerzym Jarockim, Andrzejem Wajdą, Wojciechem Smarzowskim.

Uznaje się za szczęściarę, bo nie musi mówić "wielka rola życia jeszcze przede mną". Ona już taką zagrała. Postać Gruszy w "Braciach Karamazow" pod okiem Lupy budowała wiele miesięcy

Rozpacz, upodlenie, chorą zazdrość, chęć zemsty - te emocje i stany pokazywała tak, że widzowie wracali po kilka razy, by jeszcze raz zobaczyć ją na scenie. A krytycy pisali: "Grusza wywołuje ciarki". Po takim wyzwaniu trudno jej nic opowiadać z przymrużeniem oka o głośnym debiucie w 1987 roku w filmie "Między ustami a brzegiem pucharu". Przyznaje się do pomyłek zawodowych. Zbyt mocno wpadła w seriale. I choć "Majka", "Szpilki na Giewoncie", "Układ warszawski" przyniosły jej popularność, dały też świadomość, że nie chce być częścią telewizyjnego tasiemca, bo to pachnie rutyną, a ona szuka w aktorstwie szaleństwa, wyzwań, czyli zmian. Stagnacja, przewidywalność ją wykańczają. Właśnie zrobiła w życiu kolejną rewolucję.

Twój STYL: Kupiła Pani mieszkanie w Warszawie. Wyprowadza się Pani z Krakowa?

Katarzyna Gniewkowska: - Zawsze kursowałam między Warszawą a Krakowem, tak będzie nadal. 26 lat byłam związana z krakowskim Teatrem im. Słowackiego i Starym. Skończyłam 50 lal i poczułam, że w Krakowie się nie rozwijałam. Czas na nowe spotkania.

Zabrakło propozycji?

- To nic tak. Odeszłam ze Starego, gdy się zorientowałam, że wiem więcej o teatrze niż jego młodzi twórcy, a w naszym widzeniu sztuki są różnice. Dla mnie teatr nie może integrować się z ulicą, bo przestaje być teatrem. Brakuje w nim transcendencji. Co daje teatr polityczny podważający autorytety i niszczący wartości? Odcięcie od korzeni? To na czym budować własną tożsamość?

Nie robią na mnie wrażenia pupy i genitalia, mówiła Pani w jednym z wywiadów. O jakich spektaklach Pani myśli?

- To gorące nazwiska reżyserów, których spektakli już nie zamierzam oglądać. Podczas kilku przedstawień na festiwalu Boska Komedia chciałam wyjść z widowni. Dlatego zamieniłam scenę krakowską na Teatr Narodowy. To jest miejsce, które odpowiada moim wzorcom. Z czasem, szczególnie okolicę Hali Mirowskiej, gdzie mieszkam. No i w Warszawie więcej dzieje się zawodowo.

Słyszałam, że i tak nigdy nie chodzi Pani na castingi.

- Nie wydzwaniam też do reżyserów. Czułabym, że się napraszam. Zdaję sobie sprawę, że dla kobiet w moim - średnim wieku - nie ma zbyt wielu ról wartych marzeń. Pianistka, w której genialnie zagrała Isabelle Huppert - to byłoby wyzwanie... Jest jakiś kłopot ze mną i z filmami. Nie gram. Tu czuję się niespełniona.

Stąd komercyjne seriale: "Czas honoru", "Ekipa", "Majka", "Szpilki na Giewoncie"?

- Kilka lat temu pomyślałam, że czas nieubłaganie ucieka. Skoro nic dostaję szansy na ciekawe role w fabule, będę grała w telewizji. Jednak za dużo na siebie wzięłam. Pojawiło się zmęczenie, frustracja. Czasem dialogi nic przechodziły mi przez gardło. Kłóciłam się ze scenarzystami, kwestionowałam ich pracę. To dla mnie ważna lekcja, bo dziś wiem - poza rolą w "Czasie honoru" i w znakomitej "Ekipie" tercetu Holland-Łazarkiewicz-Adamik- serialowe istnienie mnie nie interesuje.

W takim razie dlaczego nie zobaczymy Już Pani w najnowszej serii "Czasu honoru"?

- Naprawdę ciepło myślę o doktor Marii Konarskiej, którą grałam. Łączy nas spojrzenie na życie, wartości, odpowiedzialność, którą też mam w sobie. Z drugiej strony po sześciu sezonach poczułam, że nasyciłam się tą rolą. Scenarzyści też już nie mieli pomysłów na moją postać. Ale ten serial uważam za wybitny. Patriotyzm, bohaterstwo, poświęcenie to wartości, których w innych produkcjach trudno szukać. Dlatego nadal numerem jeden jest dla mnie teatr. Mam dzięki niemu huśtawkę emocji. Skrajne przeżycia... Szaleństwo. To mój nałóg. Szukam go także poza sceną. W życiu codziennym, miłości, przyjaźni.

Widziała Pani "Nimfomankę" Larsa von Triera? Bohaterka chce doświadczać życia na trzysta procent. "Nawet od słońca wymagałam intensywniejszych kolorów o zachodzie", mówi.

- To o mnie! Przyjaciółka twierdzi, że mam nerwy na wierzchu. Wszystkim przejmowałam się mocniej. Przeżywałam "tu i teraz", reagowałam zbyt emocjonalnie. Aż zapłaciłam za to cenę.

Mówi Pani w czasie przeszłym.

- To było 12 lat temu. Miałam 40 lat, właśnie przeprowadziliśmy się z Katowic do Krakowa, wybudowałam wymarzony dom, miałam etat w Starym Teatrze i... straciłam sens. Nie chciało mi się żyć. Zero motywacji. Dzieci, mąż, praca, co mnie to obchodzi - myślałam. Półtora roku w piekle. Mogłam spać 24 godziny, żeby uciec od rzeczywistości. Najprostsze zadania: chore dziecko - trzeba znaleźć lekarza, przerastały mnie. Miałam tak silne lęki, że bałam się jeździć samochodem. W autobusie stawałam obok kierowcy, żeby interweniował, gdybym zemdlała albo dostała zawału. To oczywiście był irracjonalny strach. Wynik depresji.

Co doprowadziło Panią do załamania?

- Nie było jednego powodu. Skumulowały się we mnie emocje, niczałatwionc sprawy z przeszłości, o których nie chcę mówić. Do tego intensywny czas. Budowa domu, który wymyśliłam od a do z, zmiana otoczenia i nagle pustka. Także zawodowa, przez 15 lat non stop pracowałam. Był angaż w Starym Teatrze, filmy i naraz - mimo etatu - brak propozycji. Jak to tłumaczyć? Oczywiście brakiem zdolności. Wątpiłam w siebie jako aktorka, kobieta, mama - bez racjonalnych powodów. To było najstraszniejsze.

Dziś myśli Pani o sobie "silna"?

- Tak, w życiu i zawodowo jestem silna, szczególnie kiedy czuję akceptację otoczenia. Mam nadzieję, że już nigdy nic doświadczę tego bezsensu. Co nie znaczy, że czasem nic dopada mnie przekonanie: jestem słaba, beznadziejna.

Czytałam taką historię o Pani: w spektaklu "Romeo i Julia" Agaty Dudy-Gracz zagrała Pani jedną z trzech Julii. 20 lat starszą od Szekspirowskiej. Scena na balkonie - bohaterka pijana przemawia do Romea, a reżyserka... płacze. Nic nie mówi. Z zachwytu. A Pani speszona jej milczeniem: "No tak, tak, wiem, byłam fatalna". Skąd taki brak wiary w siebie?

- Ja w dzieciństwie: gruba Kaśka, okularnica. Niespecjalnie lubiana przez rówieśników. Miałam tylko jedną koleżankę. W pierwszej klasie podstawówki połączył nas teatr. Pisałyśmy scenariusze, na podwórku obwiązywałyśmy drzewa sznurkiem - to była nasza scena. Zapraszałyśmy dzieci z osiedla, bilet kosztował 10 groszy. Teatr był terapią, sposobem na kompleksy, niewiarę w siebie. Szukałam poklasku, akceptacji.

Nie dostała Pani tego od rodziców?

- Jestem jedynaczką, rodzice okazywali mi wiele miłości, choć chowali surowo. Mama, która pracowała w administracji na Akademii Muzycznej w Katowicach, dbała, żeby nasz dom był rodzinnym miejscem. Byłam silnie związana z tatą, który zmarł dwa lata temu (aktor Jerzy Gniewkowski - przyp. red.). Przepraszam, teraz będę płakać, bo wciąż nie jestem gotowa o tym mówić. Tęsknię za nim. Bywał despotyczny, ale pięknie pokazywał świat. Pamiętam nasze wakacje w Solinie. O czwartej rano wypływaliśmy łódką Kaśka na ryby. Tata lepił kulki z ciasta z czosnkiem albo na haczyk nakładaliśmy maliny. Nic wiedziałam, że ryby "biorą" na maliny. Tata - tak. Pamiętam też wyjazdy z przyczepą kempingową na Peloponez, gdzie mieszkaliśmy na bezludnej plaży i cieszyliśmy się przyrodą.

Tata ideał?

- Kiedy jako nastolatka nie chciałam jechać na kolonie, bo nienawidziłam rozłąki z rodzicami, potrafił w ostatniej chwili przed wyjazdem wyciągnąć moją walizkę z autokaru. Jednocześnie wymagał, uczył dyscypliny. Przez 11 lat w szkole muzycznej grałam na skrzypcach, nigdy nie dał mi taryfy ulgowej w ćwiczeniach. "Kasiku, grałaś już dziś?" - wyjmowałam instrument z futerału nawet późnym wieczorem. Robiłam wszystko, byle nie zawieść taty. Tak go kochałam, że wiecznie próbowałam doskoczyć do jego wyobrażeń na mój temat. Może dlatego, że on marzył o chłopcu? Miałam być Maćkiem. Tato wychowywał mnie po męsku. Razem z nim nosiłam worki z cementem, malowałam impregnatami drewniany domek letniskowy, sadziłam drzewa, myłam auta.

Jako dorosła kobieta szukająca miłości po równy wala Pani każdego mężczyznę do ojca?

- Wymyśliłam sobie, że mój ideał to człowiek stanowczy, odpowiedzialny, ale wariat. Trochę jak tato.

Znalazła Pani kogoś takiego?

- Od 30 lat jestem mężatką i dziś potrzebujemy siebie z mężem bardziej niż kiedykolwiek. Po latach - fajnych, ale też trudnych - gdy namiętność przygasła, dzieci dorosły, a my zastanawialiśmy się, czy szukać spełnienia z kimś innym, zdałam sobie sprawę, że dobrze ulokowałam uczucia. To chyba dobry znak, skoro myślę o mężu "przefacet". (śmiech) Twardy, silny, ale nie despotyczny. No i wariat. Fascynują go sporty samochodowe, jeździł w rajdach. Imponuje mi jego pasja, dziś podróżuje po całej Europie motorem KTM, takim, na jakim zawodnicy startują w rajdzie Dakar. Kibicuję mężowi, ale sama nie lubię ryzykownych wyzwań.

W czym tkwi siła waszego małżeństwa?

- Uczyliśmy się z mężem siebie nawzajem. Ja jego czułości, okazywania uczuć. On tolerancji dla mnie i zaufania, bo robiłam sceny, byłam zazdrosna o jego sportowe wyjazdy, fanki, hostessy. Do dziś się kłócimy. Sprzeczamy się o takie drobiazgi jak na przykład, ile żyje komar. "Kocha się, kto się kłóci", jak pisał Fredro. Przy czym mąż zachowuje się dyplomatycznie. Ja krzyczę, trzaskam z drzwiami.

Kto pierwszy przychodzi przeprosić?

- Nie potrafię trwać w dąsach. Chyba oboje się wyciszyliśmy. Mąż był kiedyś szalenie towarzyski. Z wiekiem stonował się, ostatnio woli pobyć w domu ze mną. Oglądamy coś razem, mąż opowiada o winach - to jego pasja od lat. Czasem wkurza mnie, bo nie daje mi być samą. Ja zamykam się w pokoju, chcę poczytać, a wciąż słyszę: "Mycho, chodź. Zobacz. Posłuchaj...".

Wspaniałe, chce się z Panią dzielić chwilą.

- Nie zawsze nadąża za moimi nastrojami. Jednego dnia jestem hiperaktywna, zasadziłam 250 iglaków w ogrodzie od ósmej rano do nocy. Innego - wstaję w zwolnionym tempie. Mąż wyjeżdża do pracy w Katowicach, a ja popalam papierosy, piję kawę w ogrodzie, słucham ptaków. "Zagapiam się" na las obok domu.

Jak jeszcze się Pani resetuje?

- Gdy czuję, że gonię własny ogon, wyjeżdżam z przyjaciółką do Paryża. Zawsze odkrywamy nieznane nam miejsca. Włóczymy się po muzeach, a wieczorami przy niejednej butelce wina wspominamy naszą trzydziestoparoletnią przyjaźń. Odpoczynek to też książki. Mam koło łóżka stos. Nigdy nie byłam erudytką, dokształcam się. Jednocześnie czytam teraz "Kęs życia" Nabokowa i "Siłę rozumu" Oriany Fallaci. Albo słucham muzyki i śpiewam na całe gardło z Edith Piaf. Rapuję z Mezo. Kiedy wpadają nasze dorosłe dzieci, nie możemy się nagadać. Ja coś smażę i nie słyszę, jak córka krzyczy z piętra: "Mamo, przynieś mi ręcznik!", syn ogląda z mężem wyścigi Formuły 1. Ten tumult na przemian z samotnością - kocham.

Urodziła Pani córkę na czwartym roku studiów. Myśli Pani czasem, że przez wczesne macierzyństwo coś Pani uciekło zawodowo?

- Przeciwnie, mam wyrzuty sumienia, że miesiąc po narodzinach Pauli już biegałam na próby do dyplomowego spektaklu "Trzy siostry" w reżyserii Jerzego Stuhra. Moja kochana mama - mimo pracy - wspierała mnie, kiedy pisałam pracę magisterską. I również potem, gdy pracowałam w teatrze i grałam w filmie "Między ustami a brzegiem pucharu". Z tego czasu pamiętam smutek, gdy po powrocie do domu dowiadywałam się, że Paula zaczęła siadać albo że od kilku dni ma ospę, a ja nic o tym nie wiem. Dziewięć lat później urodziłam Maćka i wtedy wiedziałam: nie zostawię dziecka, nie przegapię ważnych momentów. Dziś bardzo się potrzebujemy. Walczę ze sobą, żeby nie być nadopiekuńcza mamą. Wiem, jak to męczy dorosłe już dzieci. Paula ma 30 lat, Maciek - 21, a ja wciąż ingeruję w ich życie.

Protestują?

- Czasem, gdy pytam córkę: "Zrobiłaś badania?", a syna: "Uczysz się już do egzaminów?". Wystarczy ich spojrzenie "mamo, daj spokój". Nic wyobrażam sobie dnia bez kontaktu z nimi. Dzwonię. Albo wpadam do restauracji Pauli w Krakowie. Skończyła socjologię, ale teraz otworzyła restaurację sushi. Czasem mam wrażenie, że dzieci są dojrzalsze ode mnie.

Czego się Pani od nich uczy?

- Paula od dziecka ma w sobie spokój i dystans. Kiedy robię się nerwowa, przy niej emocje topnieją. Za to Maciek działa jak dopalacz. "Matka, bądź bardziej asertywna" - przekonuje. Doceniam, że dzieci nie robią mi wyrzutów, że jestem nieznośna, kiedy mam przed sobą premierę. Przyzwyczaili się, że matka chodzi po domu i mówi do siebie. Ale postać tak krąży w człowieku, że się z nią gada. Wtedy nie umiem się skupić na czymkolwiek poza rolą. Jestem roztargniona. Potrafię jechać autem pod prąd, odkładam kawę do lodówki. Izoluję się, bo wszystko mi przeszkadza. Mąż zaczyna zdanie, jednak widząc mój wzrok, milknie. Podziwiam cierpliwość bliskich. Przed premierą jestem bezwartościowa dla rodziny.

Przestaje Pani wtedy istnieć prywatnie?

- Krystian Lupa powtarza aktorom: "Nie wnoście do teatru problemów dnia codziennego. W kulisach wchodźcie w świat postaci". Nie zawsze się to udaje, ale fascynujące jest właśnie mierzenie się ze sobą, ze swoją kondycją psychiczną. To, w jakim jestem nastroju, pozwala mi co wieczór odkrywać postać na nowo. Nieprzewidywalność uwodzi. Gdy na widowni jest cisza, czuję skupienie, wiem, że zawładnęłam publicznością. I to jest to moje trzysta procent. "Tu i teraz".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji