Sarny dryfują
Powściągliwie przyjęta publiczność autobiograficzny spektakl Lecha Majewskiego "Pokój saren", którego światowa prapremiera odbyła się w minioną niedzielę na deskach bytomskiej Opery. Nie wróżę frekwencji. Nasz człowiek z Hollywood rozczarował.
Niewiele nowego zechciał powiedzieć i jako twórca teatru, i jako współautor - z Józefem Skrzekiem - muzyki. W niezwykle plastycznej inscenizacji zbyt wiele było pozostałości po innych; po teatrze absurdu, po Kantorze. Muzyka operowa (?), niewątpliwie przyjemna dla ucha zwłaszcza w pożegnalnym walcu, pełniła jedynie rolę ilustracji. Na dodatek sporo było w niej zapożyczeń, zgrabnie skrywanych przez aranżera, Andrzeja Markę. To on nadał dźwiękom urody, niczym najlepsza kosmetyczka, przypudrowując to i owo.
Na początku była poezja Majewskiego, bardzo osobista, pełna symboli, które często właściwie odczytać może chyba wyłącznie autor. Przełożenie ulotnego języka poezji na realistyczny język sceny okazało się przedsięwzięciem dość karkołomnym. "O co autorowi chodzi?" - szeptano między rzędami.
Bardziej niż poeta podobał się Majewski jako plastyk i wizjoner teatralny. Przemawiał malowniczymi, powtarzającymi się obrazami, pełnymi napięć i nieoczekiwanych sytuacji. Fontanna tryskała na środku stołu, w miejscu, gdzie później wyrosło potężne drzewo, trawa porastała podłogę i niczym skwer trzeba było ją kosić. Fruwał prawdziwy gołąb, wypuszczony przez nagą Dziewczynę. Trzeba wpisać się w klimat mistycznej narracji Majewskiego, by odczuć jego zmysłowe dylematy, z których... i tak nic nie wyniknie.
Młody poeta dorasta w skromnym, ponurym mieszkaniu wraz z matką i sędziwym ojcem. Za nim świat tańczy i chodzi własnymi ścieżkami. Przemijanie czasu odmierzają cztery pory roku. Śmierć przychodzi wraz z zimą. Życie zaczyna się krzyżem, dźwiękiem dzwonków i tak też kończy. Scenę składania ojca do trumny reżyser połączył ze sceną tańca. Oczywiście miał takie prawo, tylko że to chyba wbrew naturze.
Dramaty poety wyśpiewał, gościnnie na bytomskiej scenie, znakomity kontratenor z Warszawskiej Opery Kameralnej Artur Stefanowicz. O wiele barwniejszą postać matki wykreowała Elżbieta Mazur. W roli ojca zobaczyliśmy Mieczysława Czepulonisa.
Lech Majewski wystąpił w siedmiu rolach: autora libretta, plakatu, programu, ruchu scenicznego, układu świateł, scenografa, reżysera, współautora muzyki. Przed premierowym spektaklem powiedział, że współczesna muzyka jest w ślepym zaułku i on buntuje się przeciwko temu: - Męczymy się nawzajem - twórcy, odtwórcy i słuchacze. Ludzie śpiewają po to, żeby się jednoczyć, a nie torturować. Z tego buntu zrodziła się potrzeba zrobienia czegoś innego. Dla twórców kurczącego się rynku kina artystycznego właśnie opera stała się arką, w której próbują się schronić.
Oby tylko arka od ciężaru wizji nie utonęła.