Rzecz o ludziach małych
Powiem ci raz rzecz smutną,
więcej nie powtórzę.
Było państwo niewielkie, w nim
wszystko nieduże:
Obszar, ilość pogłowia, miary
wytwórczości
Lecz szubienice były normalnej
wielkości.
(Tadeusz Kotarbiński)
PRZYZWYCZAILIŚMY się od spektakli Brechtowskich wiele się spodziewać. Dały nam powody do tego: "Kaukaskie Kredowe Koło", "Matka Courage", "Dobry człowiek z Seczuanu".
Po znakomitym przedstawieniu "Dobrego człowieka" w Teatrze Wojska słyszałem zdanie, które przypomniano mi na wystawie płócien Tadeusza Kantora: "Widzę w nim wszystko, co chcę widzieć". Oczywiście sąd na wyrost. Ale nie ulega wątpliwości, że teatr Brechta jest teatrem wyobraźni. Nie chodzi w nim o konkrety. To tylko preteksty do wielkich skojarzeń, do analogii ludzkich doświadczeń - wielobarwnych i wieloznacznych. Fakty, którymi się posługiwał, metaforyzowały się. Proste zdarzenia stawały się wieloznaczne. A naprawdę tylko wielokształtne - a więc naturalne, wolne od schematyzującego widzenia ludzkiego. Stąd banalne pojęcia, jak temat i treść, tutaj deaktualizują się zupełnie. Brechta nie można streszczać. Po widowisku zostają przeżycia i wiele niespokojnych myśli. Kontrowersja tych obu elementów nie kończy się na spektaklu. Trwa nadal w wyobraźni.
Brecht z odwagą klasyka sięga po tradycyjne motywy, do ustalonych konwencji, które jednocześnie rozbija, bo wydobyć chce przez nie nowe prawdy. Tą myślą kierował się podejmując motyw Szwejka, "dobrego wojaka" c.k. armii.
Trudno się oprzeć rozczarowaniu. "Szwejk" Brechta wygląda na sceniczną adaptację powieści Haszka. Zmieniło się tylko trochę szczegółów. Ale przecież nie o to chodzi. Tam monarchia austro-węgierska - tu Trzecia Rzesza. I ten Szwejk robi kawały możnym tego świata, łapie psy, "wpada", pracuje pod batem i wędruje na front. Poznano się na jego chorobie i kawałach. Gubi swój oddział, ma różne sny i nie może trafić do Stalingradu.
Szwejk ginie w tłumie swych mniej lub więcej udanych sobowtórów. Na scenie stał się pełnokrwistym prażaninem z okresu protektoratu. Przestaje być zupełnie koncepcją abstrakcyjną na rzecz wulgarnego małego człowieczka. To pogrzebało zamysł Brechta do reszty. I tę sztukę można streścić - a to już źle.
Jest to kilka "obrazków rodzajowych" z okupacyjnej Pragi, a ściślej z karczmy "Pod kielichem". Schodzi się tu gromada małych mieszczan. Piją dobre piwo, grają w szachy, opowiadają historie z dawnych dni, bawią się i narzekają na głód. A ponad nimi przewala się "burza dziejów". Mają więc dość zimną krew.
W pewnym miejscu Szwejk tak mówi: "Szynkarz spod Łabędzia", w Budziejowicach, chłop na schwał, nalał raz domokrążcy pół kieliszka. A chudzina, jakby nic, bierze kieliszek. Wtedy Waszek: Kto się godzi na pół kieliszka, nie wart pełnego. A na to domokrążca, ten chudzina, trzask Waszka w gębę. I koniec". To samo ze sztuką. Garść realiów - nie wiadomo po co.
Patrząc na ten świat okupacyjny nie można oprzeć się myśli, że wojna to doskonała zabawa. Zwłaszcza dla tych, którzy nie biorą w niej udziału.
Niech się inni biją, my się zabawimy.
Brecht chciał zdyskredytować inspiratorów rzezi. Pokazać ich szaloną śmieszność. Pokazać, że są przede wszystkim błaznami. A nie zbrodniarzami. Po prostu ośmieszyć ich. Bo tego wymagała potrzeba chwili. Żeby bestii odebrać jej rzeczywistą rolę, gwoli pokrzepienia maluczkich. A więc karykatura. Ale w tym świecie zmalało wszystko. Najbardziej chyba szubienice.
A przecież nie takiego Brechta znamy. Nie za to go cenimy. Gdy pomniejszał jedne sprawy, rozrastały się drugie. Nie chodziło mu o przypowieści, ale o prawdę, która jest wielka...
Co skłoniło Teatr Wojska Polskiego do inscenizacji jednej z najsłabszych sztuk tego autora? Czy może to jeszcze jeden głos w sprawie tzw. "racji stanu"? A może to porachunek nie tylko z dalszą, ale zupełnie bliską historią? Gdyby tak - to można by pomyśleć, że szubienice były też małe. A to nie jest prawdą.