Tu się nie chłoszcze
Ni stąd ni z owąd kabaret i rewia stają się narodową sztuką Polaków, narodu ciężkawego i nie karmionego winem. Na dostojną "Fedrę" lub "Kordiana" chodzi się z obowiązku i tradycji, jak do kościoła na sumę. Lecz do teatrzyków - półamatorskich, studenckich, efemerycznych - ,,cała Warszawa" przychodzi dla przyjemności, jak na wizytkę, jak na brydżyka. Na premierach w małych teatrzykach, dalekich od wspaniałości "Polskiego" i "Narodowego", spotyka się pierwsze pióra i najgórniejszych statystów stolicy i państwa. Nie zdarzyło mi się nigdy, żeby ktoś zapytał mnie, czy byłem już w "Narodowym", natomiast co krok słyszę pytania, czy widziałem już "Konia", STS, "Manekin", "Stodołę".
Ucieczka od scen wielkich ku scenom małym nie jest zresztą jedynie owczym pędem widzów. Sami aktorzy czują chyba jakąś potrzebę kabaretowo-rewiowego rozluźnienia stawów, skoro zewsząd słyszy się o projektach nowych zespołów, ekip i kilkuosobowych imprez eksperymentalnych, którym poświęcić się pragną luminarze sceny. Sytuacja ta w sposób namacalny daje się uchwycić w Teatrze Dramatycznym w Pałacu Kultury: wielka sala zionie tam pustką, natomiast mała salka prób ma zawsze wysprzedany komplet biletów i głośną legendę. Jan Kott, trafnie oceniając sytuację, proponował nawet, aby "Iwonę, księżniczkę Burgunda" przenieść z dużej sali do małej, gdzie sukces jej niechybnie wzrośnie.
Jest w tej sytuacji coś z nonsensu. Ale nonsens, jak wszystko, ma swoje przyczyny. Przyczyną kariery teatrzyków jest martwota teatrów. Martwota przede wszystkim repertuarowa, wynikająca z braku polskiego repertuaru współczesnego. Widzowie teatralni, odrobiwszy bądź to za pośrednictwem sceny bądź lektury zasadnicze braki znajomości tego, co dzieje się na szerokim świecie zaczynają po trochu tęsknić za tym co dzieje się u nas. A wielki, poważny teatr daleki jest od tych spraw.
To jedna strona medalu. Jest jednak i druga. Martwota teatru wielkiego pochodzi również z jego martwoty organizacyjnej. Bo przecież właśnie w wielkim teatrze aktor gra "na etacie", aby później dorabiać na małej scence lub w objeździe. I w wielkim teatrze nie wolno zagrać studentce szkoły teatralnej, pod groźbą wylania ze studiów. Wreszcie wielki teatr dźwiga na sobie machinę administracji, planu, repertuaru, koncepcji i bóg wie czego jeszcze.
Małe scenki wolne są od tych wszystkich kłopotów. Żyją chwilą, reagują żywo na każde drgnienie pulsu społeczeństwa, są tworem ludzi, którzy bawią się teatrem i których teatr bawi. Mogą to być studenci politechniki lub medycy, architekci, a nawet i aktorzy, zarówno już dorośli i wciągnięci na etat jak nieetatowa młodzież. Pomaga tu również tradycja: przecież te właśnie małe scenki robiły "odwilż", tak samo jak kuplety przygotowywały Wielką Rewolucję Francuską.
Z tych więc wszystkich powodów jestem entuzjastą małych scenek, czym zresztą nie wyróżniam się spośród ogółu publiczności. Odwiedziłem też w nowym roku wszystkie najważniejsze przybytki lekkiej muzy, jakie kryje w swoich piwnicach i zakamarkach Warszawa. I przy pierwszej wizycie stwierdziłem, że muza nieco przytyła i przybrała na wadze.
Nie dotyczy to zresztą bynajmniej wszystkich teatrzyków, lecz, co najdziwniejsze, stało się udziałem rezydującej tuż obok szampańskiej zabawy, jaka ma miejsce w nowo otwartym "Manekinie".
Nie pisałbym o tym, gdyby przedstawienie "Manekina" nie było zjawiskiem symptomatycznym. Ostanie miesiące są okresem szukania nowego stylu i sposobu życia w nowych warunkach, wytworzonych przez październik. Przed paroma tygodniami pisałem, że w literaturze okres ten zdominowała postać zawiedzionego zapaleńca, naznaczonego absolutnym bólem, i zmartwieniem. W kabarecie zapanował typ podobny, choć szukający sobie innych paraleli: - absolutnie samotny i nieprzenikniony w swoich metafizycznych lękach, zgorzkniały i neurasteniczny "produkt epoki". Produkt ów ma usta boleśnie wykrzywione, przywdziewa strój w guście pół-proletariackim i pół-"cygańskim", lubi przybierać pozy zmęczone i niedbałe. Jego życie duchowe cechuje przede wszystkim zamyślona rezygnacja wodząca się za bary z nieprzepartym marzeniem "o czymś lepszym". Życie osobiste jest dlań terenem niepowodzeń; brak mu wielkiej miłości, przy czym zażyłość seksualna z płcią odmienną stanowi już przedmiot tak wytarty, że nudny jak codzienne golenie. Popija wódkę, szukając w niej zapomnienia, lub przypomnienia dzieciństwa, które kojarzy mu się z niejasnym lękiem albo naiwną nadzieją.
O ile znam życie owego najmłodszego ,,produktu epoki" jedynie ostatnia cecha jest absolutnie prawdziwa: młodzi ludzie zalewają się jak dzieci. Natomiast wszystko inne jest smutną mistyfikacją. W piwnicy "Manekina", tak samo jak w "Piwnicy pod "Baranami" w Krakowie (której to "Piwnicy" serdecznie dziękuję za życzenia "jakiego-takiego Nowego Roku" i nawzajem) nie straszy o ile wiem duch absolutnej samotności. Przeciwnie - są to wesołe, solidarne i koleżeńskie grupy młodych ludzi, którzy świetnie się ze sobą czują i umieją się razem bawić. Śmieją się często, zamyślają się czasami, ale zawsze gotowi są przerwać zbyt męczące introspekcje w imię czegoś rozsądniejszego lub bardziej zabawnego. Chłopcy z dziewczętami mają się ku sobie ze zmiennym powodzeniem, za co jednak ustrój nie może być odpowiedzialny.
Tak więc, jak sądzę, portret jaki wystawiła sobie najmłodsza piwnica Warszawy (krakowskiej ostatnio nie widziałem) nie przypomina oryginału, lecz źle skopiowany wzór. Na szczęścia po przedstawieniu "Manekina" zostaje sam "Manekin", gdzie widz może obejrzeć ciąg dalszy, zupełnie do początku niepodobny.
Nieco inaczej dzieje się w Studenckim Teatrze Satyryków, który niedawno wystąpił z nową premierą, tym razem stanowiącą jednolite przedstawienie pióra Andrzeja Jareckiego. STS, od dawna już wrośnięty w Warszawę, wywodzi się z tradycji społecznych. Organizatorzy teatru w większości działali aktywnie w ZMP, później, w okresie przełomu, teatrzyk ten szukał bardziej problematyki społecznej niż estetyzmu lub czułostkowości. Artystycznie mniej dojrzały niż "Bim-Bom" był jednak zawsze konkretniejszy, kąśliwszy, ostrzejszy. Ostatnio teatrzyk odbył dwie podróże - do ZSRR i do Francji, w ramach Festiwalu i winobrania. Młodzi ludzie przetarli się trochę w świecie, nabrali skali porównawczej, stracili nieco zapalczywości, wypływającej z nieuzasadnionego przekonania, że świat może zostać zbawiony albo między Bugiem i Odrą albo nigdzie. Lecz z podróży zagranicznych STS przywiózł również bagaż, który niestety szalenie często dostaje się do sakwojaży naszych turystów - pigułę retoryki. Fakt dotknięcia stopą Placu Gwiazdy, Piazza Navona czy Krasnoj Płoszczadzi z miejsca staje się upoważnieniem do wiekopomnych uogólnień na temat Polski, Polaków, kwestii polskiej i słonia. Dotychczas w STS-ie nie padało słowo "Polska", choć wszystko, co pokazywał teatr działo się w tym właśnie kraju. Obecnie akcja sztuki Jareckiego dzieje się głównie w Betlejem i częściowo nigdzie, lecz o Polsce mówi się bez przerwy. STS jakby się wahał. Już miałby ochotę puścić się na falę humoru sytuacji, paradoksu, nonsensu, pośmiać się trochę z historycznych kalamburów i stać się współczesnym, to znaczy bardziej nieobowiązującym, lecz ciągle jeszcze zawadza mu proteza narodowej misji i brechtowskiej formy, z songami i apelami do widowni, z innego klimatu poczęta i do innych potrzeb pasowana. Słowem szkodzi mu to wszystko, z czego wywikłany, swobodnie i uroczo bryka "Koń".
Kabaret czy teatrzyk "Koń", tym razem dzieło zawodowych aktorów na małej scence Teatru Dramatycznego, jest całkowitą rewelacją sezonu. Nie tylko dlatego, że jest świetnie zrobiony od strony technicznej. W końcu występują tam zawodowi aktorzy, tyle tylko, że dla przyjemności. "Koń" jest przede wszystkim odkryciem jeśli chodzi o styl tego przedstawienia, o ten klawisz, który nacisnęło pięciu ochotników dobrej zabawy w teatr. Recepta jest w gruncie rzeczy bardzo prosta: bawimy się własnym kosztem i bez dewiz. Bez dewiz - to znaczy bez importowanych pomysłów i pozowania na coś, o czym się słyszało, że jest za granicą, a co nie wiadomo, jak wygląda naprawdę. A własnym kosztem - to znaczy po prostu tym wszystkim, co jest pod ręką w tym kraju, z jego absurdem, jego śmiesznością, jego wdziękiem, faktem jego istnienia. Formuła ta stała się jasna po raz pierwszy przy okazji Gombrowicza. Sandauer w swoim ostatnim eseju nadał jej intelektualny wyraz. Otóż chodzi tu o pewien typ drwiny totalnej lub totalnej kompromitacji, która spełnić się może jedynie pod warunkiem, że kompromitujący lub drwiący włączy w orbitę drwiny również i siebie samego. Twórcy - a nazwę ich tak bez względu na błahość gatunku, jaki uprawiają - a więc twórcy "Konia", aktorzy, którzy sami ułożyli tekst znakomitej konferansjerki i skomponowali pantomimiczne sceny, zastosowali ten właśnie chwyt. Śmieją się ze wszystkiego dookoła, ale i z siebie. Z tego, że biorą udział w groteskowym pochodzie i że mały człowieczek traci przytomność i siły waląc głową w brzuch grubasa, który nawet nie drgnie - ten klasyczny chwyt ze slapstick-comedy okazuje się niezniszczalny. Śmieją się z małej kurki i polskiej "drogi", najbardziej zaś zdają się być zadowoleni z tego, że takie głupie i absurdalne pomysły przychodzą im do głowy. To jest właśnie piękne w tym teatrzyku. Nie ma tu kaznodziejów, nauczycieli, moralistów. "Koń" powinien wywiesić na drzwiach tabliczkę: "Tu się nie chłoszcze". Również się nie ubolewa. I nie szydzi. A co się robi? Po prostu robi się zabawowy użytek, z tego, co jest i czym się jest. To bardzo dużo w kraju "Irydiona" i Andrzeja Brauna.