Odrażający, smutny świat
Andrzej Maleszka jest jednym z nielicznych autorów traktujących bardzo poważnie młodego odbiorcę. Sztuki Maleszki nie są infantylnym ple-ple, nie zawierają dydaktycznej papki i nie mają prostych a szczęśliwych zakończeń. Są za to mądre, głębokie i uniwersalne w tym sensie, że każdy widz, również ten dorosły, znajduje w nich coś dla siebie. Interpretacja jest tu bowiem możliwa na co najmniej kilku poziomach, do których dociera się w miarę indywidualnych predyspozycji. Te powody tłumaczą radość, z jaką niejeden przyjął fakt inscenizacji utworu pt. "Mama Nic" Andrzeja Maleszki w Teatrze "Miniatura".
"Miniatura" udanie rozpoczęła bieżący sezon indiańską bajką "Brama Słońca", więc teraz oczekiwać można było kolejnej dobrej realizacji.
"Mama Nic", którą dwukrotnie widziałam w inscenizacji któregoś z młodzieżowych amatorskich zespołów teatralnych, jest opowieścią o matce i córce, Magdalenie, a właściwie o dziecięcej tęsknocie za matczyną miłością i troską. Mama Magdy jest osobą wyraźnie niedojrzałą do trudnej rodzicielskiej roli. Pewnego dnia znika. Zrozpaczone dziecko szuka jej, nie wierząc, że je opuściła. I któregoś dnia odkrywa obecność mamy u swego boku, w postaci niewidzialnej dla otoczenia... To oczywiście krótka próba przybliżenia treści sztuki, w której dramat samotnej dziewczynki, potykającej się o cynizm i obojętność otoczenia, zostaje złagodzony pełną ciepła i poezji projekcją jej marzeń i głęboką wiarą w matczyną miłość. Świat zewnętrzny jest bezduszny, ale tym bardziej warto ocalić wewnętrzną wrażliwość i próbować mu się przeciwstawić - zdaje się sugerować przesłanie tej wcale niełatwej, choć na pozór tak oczywistej sztuki.
I na tych właśnie pozorach potknęli się chyba twórcy gdańskiego spektaklu. Rzecz wydała im się chyba prosta, zatem ją udziwnili, a powinno być odwrotnie. Ten tekst podany zwyczajnie, bez skomplikowanych inscenizacyjnych zabiegów, potrafi wzruszyć.
Przekonałam się o tym, oglądając kiedyś amatorskie przedstawienie "Mamy Nic" przygotowane przez młodzieżowy zespół teatralny.
Profesjonalistów tymczasem o wiele bardziej zafascynowała bezwzględność otoczenia i postać wyrodnej matki niż świat dziecka w swej naiwności chroniącego to, co najcenniejsze. Powstało przedstawienie mroczne, ponure, odarte z poezji i pastelowej naiwności. Sama koncepcja scenografii pełna jest wprawdzie ciekawych rozwiązań i oryginalnych pomysłów plastycznych (autorem jest wszak Rajmund Strzelecki), ale kreuje rzeczywistość wręcz odpychającą. Takie są choćby kukły wyobrażające postaci sąsiadki, złodzieja, wuja, wykidajły z domu publicznego, a nawet malarza, będącego przecież wyjątkiem wśród tych pozbawionych wrażliwości i obojętnych ludzi.
Przedstawienie, w którym bierze udział tylko troje aktorów (Andrzej Żak, często ukryty za parawanem, przyjmuje najwięcej ról) łączy plan żywy z lalkowym, a akcja cofa się w przeszłość, przywoływaną przez starszą już Magdalenę. Gra ją Barbara Gajewska. Szmaciana laleczka w jej rękach - to Magdalena sprzed lat. Mama jawi się najpierw jako osoba próżna i znużona życiem, potem zjawia się w czarnej masce i stroju podobnym do sędziowskiej togi, by czynić sprawiedliwość. Bardzo to wszystko sztuczne, a interpretacja Pauliny Bednarskiej tę sztuczność jeszcze potęguje. Zło świata, przez który brnie rzucone mu na pożarcie dziecko, podkreśla też muzyka. Skomponowana przez Andrzeja Zaryckiego jest pasmem ostrych dźwięków, nie układających się w łatwe melodie. Drażni, zamiast łagodzić i koić. Piosenki śpiewane przez aktorów na tę właśnie trudną nutę nie wypadają dobrze. Sztuczność i pretensjonalność, dyktowane zapewne źle pojętymi artystycznymi ambicjami tu i ówdzie rodzą nie zamierzony efekt humorystyczny. Z niezwykłego klimatu utworu Andrzeja Maleszki ostało się niewiele, bo i sam utwór poddany został przeróbce przez młodego reżysera Piotra Surmaczyńskiego. Oczywiście przeróbki nie są zabronione, przerabiać można nawet klasyków. Ale naprawdę nie zawsze przedstawieniu wychodzi to na dobre.