Samson w spódnicy
Jednym z najczęstszych paradoksów, jakie notuje historia literatury, jest dysproporcja zachodząca pomiędzy obiektywną wartością dzieła literackiego i wpływem, jaki wywiera ono na swoich współczesnych. Wartość literacka dzieła jest zagadnieniem odrębnym od jego nośności społecznej i wpływu formującego epokę. W oparciu o to spostrzeżenie niektórzy krytycy negują istnienie obiektywnej wartości literatury. Hipotezą słuszniejszą wydaje się twierdzenie, iż pełna obiektywizacja dzieła sztuki możliwa jest dopiero na przestrzeni pokoleń, kiedy to każda z domniemanych wartości zostaje sprawdzona i zweryfikowana. Obydwie hipotezy jednak cierpią na podstawową słabość: funkcję literatury pojmują one zbyt wąsko, choć każda z nich inaczej. Sądzę, iż między obydwu skrajnymi pozycjami możliwy i konieczny jest kompromis; nie sposób jest bowiem rozpatrywać dzieło literackie w oderwaniu od jego społecznego zaplecza, które kształtując je, jest równocześnie przez nie kształtowane.
Zdarza się, iż pisarz odkrywa nowe pola wrażliwości odstępując innym prawa eksploatacji. Trudno jest z tego faktu czynić jednak poważny zarzut literaturze. W rozwoju kultury istotne są nie tyle nazwiska, co współzależności i przenikanie poszczególnych elementów, stanowiących razem mozaikę kulturalną cywilizacji. Jest to jak gdyby wieczny proces przemiany, wzajemnego docierania się i przeistaczania, w którym wynik nader często wyprzedza przyczynę. Stwierdzenie to wyda nam się o wiele mniej paradoksalne, jeśli wspomnimy chociażby bogatą niegdyś literaturę mówioną, która przetrwała częściowo w pieśniach i widowiskach ludowych. Podobnie kształtowały się niektóre konwencje literackie, silniejsze niekiedy od dzieła, będącego ich nosicielem.
Sądzę, iż taki przypadek właśnie stanowi dramaturgia Brechta; nie jest istotne, skąd zaczerpnął on podstawy do swojej teorii teatru, ważne jest, iż zebrał i skodyfikował rozrzucone na przestrzeni rozmaitych konwencji szczątki narracji teatralnej, ujął je w zwarty system, przerastający możliwości jego sztuki. Za przykład może nam tu posłużyć "Matka Courage i jej dzieci", z której premierą wystąpił ostatnio Teatr Narodowy w Warszawie. Jest to sztuka stanowiąca niejako ekspozycją Brechtowskiej konwencji, wobec której zawarty w niej dramat jest wzruszająco bezradny. Nosi wszystkie znamiona rewolucji teatralnej bez jej wewnętrznych treści. Uruchamia imponującą machinę, która w ostatecznym rozrachunku okazuje się nieprzydatna. Nie jest to nawet, jakże częsta w dramaturgii współczesnej, dysproporcja pomiędzy formą i treścią sztuki, raczej niepełna przystawalność założeń i centralnego wątku, który wbrew nim niejako ucieka w stare łożysko. Kiedy autor przekazał już bowiem widowni założenia swojej narracji, kiedy songi i filmowe następstwo sekwencji ustaliły historiozofię wojny trzydziestoletniej a wątpliwości znalazły wyjaśnienie w odautorskim streszczeniu rzuconym na ekran, kiedy symbolika wozu Matki Courage przemówiła dzięki obrotowej scenie, a orkiestra zdołała zmobilizować dla niej emocje widowni, wtedy szala przechyla się nagle i cały ciężar przedstawienia spada z powrotem na barki prowadzącej aktorki, od której znowu zależy zwycięstwo lub klęska całości. Okazuje się nagle, iż cała panorama wojny, montowana tak wielkim nakładem inwencji, jest istotna o tyle jedynie, o ile podbudowuje losy jednego człowieka. Zamiast bezosobowych "sił historii", w polu działania których krąży zagubiona jednostka, bohaterem dramatu staje się właśnie ona, zużywająca "potężne mechanizmy" dla własnego rozwoju dramatycznego.
W tak odczytanym tekście rola Matki Courage woła o anty-brechtowskie aktorstwo, o starą, solidną szkołę gwiazdorską, w której "tło" zna swoje miejsce, zaś scena należy do "nazwisk". Biada jednakże reżyserowi, który przyjmie powyższą interpretację; jeśli jest konsekwentny, będzie wykruszał kolejno wciąż nowe szczegóły obudowy, niszcząc dzieło, pisarza i siebie. Konsekwencja, na szczęście, nie jest grzechem głównym reżyserii Zbigniewa Sawana. Nie jest nim także nadmiar inwencji, czy zwykła wreszcie sprawność organizacyjna. Jeśli w ogóle warto jest mówić o kształcie całości, to tylko poprzez negację: kto nie grał, kto nie reżyserował, kto nie wykonał scenografii. Spektakl jest rozwlekły ponad wytrzymałość, brak mu ciągłości i tempa; bynajmniej nie pomaga w tym ekran, spuszczany raz po raz i przetrzymywany tak długo, iż z odautorskimi streszczeniami oswoić można zupełnych analfabetów. Jego strona muzyczna jest nad wyraz żałosna; rozumiem, iż Teatr Narodowy nie ponosi odpowiedzialności za mierny stan umuzykalnienia społeczeństwa, niemniej jednak pomiędzy nim a kościołem parafialnym w Brwinowie powinna być jakaś różnica, bodaj niewielka. Zastosowanie głośników niewiele może tu zmienić.
Istnieje w języku angielskim powiedzenie, wyrażające żal z powodu niemożności równoczesnego "zjedzenia ciastka i zachowania go na potem". Fatalizm ów obcy jest jak się wydaje dyrekcji Teatru Narodowego, czego dowodem obsadzenie Ireny Eichlerówny w roli Matki Courage. Wbrew pozorom bowiem, Eichlerówna Shawa i Williamsa jest kimś innym niż Eichlerówna Brechta; z aktorki panującej i donośnej, zmienia się w wyciszoną, starającą się zgubić znaki rozpoznawcze swojej konwencji. Jest to kreacja w ramach obcej jej dyscypliny, pełna wyrzeczeń, pracowitości i dobrej woli. Przy pomocy tych środków potrafiła nam Eichlerówna przybliżyć codzienną Matkę Courage, oddaliła jednakże wartość jej wykładni moralnej, o którą tak bardzo zabiegał autor.
Jej problemem centralnym, wspartym zapewne doświadczeniami naszej, niedawnej przeszłości, było biologiczne przetrwanie w zamęcie niepojętej i niezrozumiałej dla niej zawieruchy. Eichlerówna zrezygnowała z osądu rzeczywistości na rzecz pasywnego poddania się jej prądowi, wychodząc widocznie z założenia, iż jedyną szansą rozbitka jest dostosowanie się do fali raczej, niż trwonienie energii na jej pokonywanie. Dlatego właśnie najbardziej przekonywające dla mnie są momenty jej rezygnacji (scena w obozie katolickim, przed namiotem kapitana), największe zastrzeżenia budzą momenty oporu (rekrutacja Eilifa, próba Szwajcara). Eichlerówna niewiele ma w sobie z Mater Dolorosa; jest w niej siła biologii, wiara w przetrwanie gatunku. Jej żal jest gwałtowny, lecz krótkotrwały, tłumią go względy praktyczne, sprawy zarobku, chleba i noclegu. Jej kobiecość jest szorstka, lecz ciepła i pewna siebie; u jej podłoża jest bowiem wiara w siłę rozrodczą, która pokona przeciwności i uzupełni luki. Jest to kreacja głęboko przeżyta, ciekawa, choć niewątpliwie dyskusyjna, Jak dyskusyjny był w swoim czasie ostatni wyczyn Samsona: czy można, czy też należy niszczyć potężne gmachy użyteczności publicznej, dające złudzenie bezpieczeństwa, nawet za cenę własnej śmierci w ruinach?
*
Chciałbym wykorzystać okazję niniejszego felietonu i sprostować pomyłkę, jaka wkradła się do tytułu mojej recenzji z nowohuckiego Teatru; tytuł ów winien brzmieć "Własnymi słowami o Wiecznym Tułactwie", nie zaś "siłami", jak chciał chochlik drukarski. Za błąd ów nadający całości niezamierzenie ujemny wydźwięk, chciałbym przeprosić Teatr Ludowy, jego widzów i moich czytelników.