"Matka Courage" w Narodowym
W ostatnich czasach nazwisko Bertolta Brechta (zmarł w 1956 r.) znalazło się na ustach wszystkich teatrologów świata. Wszystkie teatry europejskie, nie wyłączając polskich, złożyły mu daninę hołdu jako wielkiemu reformatorowi zarówno formy dramatycznej, jak i techniki gry scenicznej.
Zbliżyły nas do Brechta zwłaszcza jego mocne i żywe akcenty społeczne, podkreślanie klasowych różnic, współczesna i żywa tematyka. Brecht wychowywał widza, budził jego krytycyzm i przekonywał o konieczności przebudowy społeczeństwa w oparciu o racjonalistyczny, marksistowski stosunek do świata.
Będąc przeciwnikiem "wżywania się" w postać przedstawianą na scenie, Brecht dążył do wywołania "efektu obcości" między aktorem a kreowaną postacią, co miało umożliwić widzowi zajęcie krytycznej postawy wobec przedstawianego mu zdarzenia czy obrazu.
Nie wdając się tu bliżej w zarysowanie dość skomplikowanej teorii teatralnej Brechta, stwierdźmy, że mimo sympatii i popularności, którą od kilku lat cieszył się on u nas jako dramaturg - styl jego inscenizacji i technika sztuki aktorskiej - raczej rzadko znajduje u nas zastosowanie.
To samo dotyczy "Matki Courage" w Teatrze Narodowym. Ta interesująca sztuka, którą przed kilku laty pokazał nam goszczący wówczas w Polsce Berliner Ensemble - obecnie, w inteligentnym, lecz niemal tradycyjnym ujęciu reżyserskim Zbigniewa Sawana pulsuje nie tyle epiką zdarzeń, ile przeżyciami aktorów, zwłaszcza w najbardziej reprezentacyjnej i bogatej kreacji Ireny Eichlerówny w roli matki Courage. Jedyną bodaj pozostałością "efektu obcości" Brechta była technika wypowiadania niektórych aforyzmów o treści satyryczno-społecznej do widza. W tych momentach matka Courage kilkakrotnie zwraca się wprost do widowni, biorąc ją niejako ze świadka i uczestnika tych zdarzeń, których historyczne doświadczenia układają się łatwo i bez zgrzytów w świadomości współczesnego widza, świadka i ofiary najpotworniejszej w dziejach świata wojny.
Sztuka przedstawia losy markietanki i jej dzieci w czasie wojny 30-letniej. Matka Caurage łączy przeżycia tej prostej kobiety w jakąś symboliczną całość człowieczeństwa, które wojuje, upędza się za zyskiem, handluje i oszukuje, cierpi w bohaterskim napięciu, lecz bez patosu wielkich słów, traktując to wszystko jako rzecz zwykłą, codzienną, niemal obojętną.
To właśnie zobojętnienie na mnogość zarówno pięknych, jak i odstręczających cech codziennego życia i ludzi - zdołała wydobyć I. Eichlerówna po mistrzowsku, środkami uderzająco skromnymi, przeciwstawiając się niejako celowo i świadomie swoim romantycznym kreacjom, które urzekały swoim patetycznym bogactwem.
Mimo pewnych widocznych rozwlekłości fabuły i tempa ujęcia, całość tej niezawiłej opowieści, rzucona na tło dekoracyjne gołej pustki i czającej się grozy (scenografia - Eugeniusza Markowskiego), sprawia na widzu wrażenie wstrząsające. Obok fenomenalnej tytułowej postaci również kilka innych znalazło swe właściwe i wyraziste wcielenie.
Przede wszystkim więc Andrzej Szalawski wypracował doskonałą postać sympatyzującego z markietanką Kucharza. Wytrawniej przemyślnym w przystosowaniu do okoliczności był
Wichniarz w roli Kapelana. Mieczysław Kalenik okazale prezentował się w roli niezbyt lotnego, lecz z głupia bohaterskiego syna Eilifa. Momenty pulsującej siły i napięcia w przeżyciach miała Joanna Walterówna w roli głuchoniemej córki markietanki - Katarzyny. Mniej przekonywającą była Barbara Fijewska w roli Yvetty.