Artykuły

Teatr z życia

MARCEL SZYTENCHELM wprowadza elementy teatru w życie zwykłych ludzi, ale też teatralizuje własne - portert łódzkiego artysty i animatora kultury.

Mówią o nim łódzki Piotr Skrzynecki, bo też oryginał i artysta. Ale Skrzynecki tworzył z artystami dyplomowanymi, a u Marcela Szytenchelma kabaretowe skecze odgrywają kolejarze, Tuwima recytują strażacy. Ostatnio wyreżyserował "Króla Władysława Jagiełłę w mieście Łodzi", pierwszy musical osiedlowy.

Musical przygotowany ze spółdzielcami z łódzkiej Spółdzielni Mieszkaniowej im. Władysława Jagiełły opowiada o tym, jak na ich osiedlu ląduje w kapsule czasu sam król Jagiełło z żoną Jadwigą, świtą i zamiarem sprawdzenia, czy miasto, któremu przed wiekami nadał prawa miejskie, nie powróciło przypadkiem do poziomu wsi. I pewnie zostałby wybrany na prezydenta, gdyby nie dwie bezwzględne lustratorki, które ujawniają, że król pod pseudonimem Litwin donosił i Ruskim, i Krzyżakom.

Na próbie generalnej atmosfera była napięta. Marcel krzyczał: - Nie ma chodzenia prywatnego na scenie! Kochani, chodzimy artystycznie! I ciągle: - Dykcja, dykcja! A spółdzielcy się naradzali: gdzie stała pani radna, którą nogą zacząć tańczony numer i jak nie udusić się w dymie robionym przez maszynę. Młodzi z przejęciem rapowali, trzynastoletni Łukasz bezskutecznie próbował odnaleźć się w kolejnym układzie tanecznym, a grająca Stańczyka pani Krysia, lat 76, na przemian tupała pięknymi ciżmami z dzwoneczkami i przysiadała dla złapania oddechu. W przerwie kreujący króla Jagiełłę pan Daniel, weteran harcerstwa i członek osiedlowego zastępu harcerzy, który przychodził na nocne próby i z żoną zrobił koronę, dzielił się wątpliwościami, czy wypada debiutować na scenie po sześćdziesiątce, a pani Basia - radna, która, odkąd pamięta, działała społecznie, za co nawet dostała medal - opowiadała, jak na czas prób zameldowała u siebie przyjaciółkę z innego osiedla, żeby też mogła zagrać.

Na premierze widzowie śmiali się z absurdalnych sytuacji: jakby śp. Stanisław Bareja zmartwychwstał i na ich osiedlu dalsze odcinki serialu "Alternatywy 4" kręcił - mówili. Wcale niekoniecznie przy tym pamiętając, że Marcel Szytenchelm, współautor scenariusza i reżyser całego przedsięwzięcia, to Marian Koniuszko ze "Zmienników", też Barei.

Akademia ku czci

Z papierami instruktora teatralnego w kieszeni chodził po łódzkich liceach i zbierał aktorów swojego pierwszego teatru - Studia Teatralnego Słup. Zadebiutowali autorską wersją akademii ku czci. Było tak: Liceum im. Gabriela Narutowicza postanowiło uczcić swojego patrona w sposób, w jaki licea zwykle czczą patronów, czyli odsłaniając portret. Marcel i jego aktorzy trochę ten plan zmodyfikowali. Udekorowany obrazami szkolny korytarz zagrał Zachętę, po której przechadzali się poprzebierani w stroje z dwudziestolecia międzywojennego aktorzy. Atmosfera oczekiwania na przyjazd prezydenta Narutowicza miała być wszechogarniająca i się udzielać, czemu sprzyjał fakt, że scenka powtarzała się na każdej przerwie. W południe wszyscy rzucili się do okien, żeby zobaczyć machającego do nich Narutowicza, który właśnie wysiadł ze stylowego automobilu. Gdy wszedł na górę, rozległy się strzały: - Było filmowo: dużo krwi, krzyku, lekarz stwierdził zgon. Zabójca biegł przez korytarz, dopóki uczniowie nie podcięli mu nóg - relacjonuje Szytenchelm. - Podczas naszej akademii nikt nie jadł kanapek- mimo że od przedstawienia minęło dwadzieścia lat, w jego głosie wciąż słychać dumę.

Przedstawienia Słupa łączyło absurdalne poczucie humoru i chęć zaskoczenia widza. Najdalszym krokiem w tę stronę była improwizowana "Orkiestra": - Ustaliliśmy, że tuż przed pokazem festiwalowym powiemy organizatorom, że jeden z aktorów miał wypadek i nie może wystąpić, więc w miejsce przedstawienia coś zaimprowizujemy-wspomina aktorka Słupa, Małgorzata Szum, dziś szefowa Instytutu Polskiego w Londynie. - Usiedliśmy na krzesełkach i Marcel z absolutną powagą zagaił, że zaraz zaprezentujemy referaty z ostatnich spotkań kół zainteresowań działających w ramach naszej grupy, po czym zaczął czytać jakiś nudny kawałek o Kancie, rzekomo wynik burzliwej dyskusji prowadzonego przez niego koła filozoficznego. Publiczność do końca nie wiedziała, czy to żart, ale zaczęła nam docinać, włączać się z uwagami. Kilka osób wzięło nas nawet w obronę.

Duch Barei unosił się także nad największym sukcesem Słupa - obsypanym nagrodami na wszelkich możliwych festiwalach, ochrzczonym przez prasę "Rejsem" lat 90. i współczesną "Małą Apokalipsą", przed-stawieniem'"Siedem dni Polaka - tytółmyloncy". Z zapachami z Dworca Centralnego, promocją wody mineralnej, rozlosowaniem magnetofonu wśród widzów i informacją o podłożeniu bomby na koniec było ostrą satyrą na Polskę ery wczesnego kapitalizmu. - Gdyby nie Bareja, moje spojrzenie na świat byłoby inne - opowiada dziś Szytenchelm. - Wszedłem do jego stajni, czułem jego humor. Po "Zmiennikach" powiedziałem mu: spełniło się moje marzenie-zagrać u ciebie, ale mam jeszcze jedno - zagrać jeszcze raz. łon mi to obiecał, ale słowa nie dotrzymał - zmarł. A Szy tenchelm, mimo występu w około setce filmów i seriali, nie spotkał już swojego reżysera.

Życie jest teatrem

Wędrówki z matką po zakamarkach Łodzi, jej opowieści o tutejszych artystach, dokopywanie się Marcela do własnych korzeni: - Szytenchelmowie to była rodzina fabrykancka, pradziadek miał fabryczkę. We mnie jak w każdym łodzianinie płynie mieszanka krwi żydowskiej, niemieckiej i polskiej, ale liczy się świadomość. Ja jestem Polakiem. Wszystko to doprowadziło go do odkrycia w sobie nowego powołania: stać się postacią na wpół fikcyjną - łącznikiem między Łodzią historyczną a współczesną. Dotąd zajmował się wprowadzaniem elementu teatru w życie innych zwykłych ludzi, teraz zaczął teatralizować własne. Wykasował z pamięci wszystko, co niezwiązane z Łodzią, histerycznie reaguje na pytanie o wiek, zaczął pokazywać się publicznie w smokingu, meloniku i muszce. Tak uzbrojony zabrał się za organizowanie wielkich happeningów poświęconych twórcom z Łodzią związanym: Tuwimowi i Reymontowi.

- Tuwim był wszechstronny: bajki, "Bal w operze", "Kwiaty polskie", teksty kabaretowe. Wydało mi się niesprawiedliwe, że wielu ludziom myli się z Brzechwą - tłumaczy powody, dla których przed kamienicą, w której poeta mieszkał, zorganizował "Bal niemalże w operze" - imprezę z kotylionami, lampionami, deszczem confetti i uczestnikami w strojach z lat dwudziestych (przebranie było warunkiem udziału). Można było wejść do mieszkań, w których ich codzienni lokatorzy, także w kostiumach z epoki, odgrywali wyimaginowane scenki z codziennego życia poety. Przekonanie ich do tego zajęło Marcelowi dwa tygodnie, ale się opłaciło. Aktorzy nie tylko poznali się nawzajem, ale też zyskali lokalną sławę.

Podczas kolejnej edycji Dzień Tuwima odbywał się w zoo (dokąd publiczność w towarzystwie orkiestry tramwajarzy dojechała zabytkowymi tramwajami), bo punktem wyjścia była zoologiczna część twórczości poety. W trakcie innej po mieście jeździły wozy strażackie z wypisanymi fragmentami jego wierszy.

Dzień Reymonta od ośmiu lat tradycyjnie rozpoczyna się w Łodzi, następnie sznur taksówek zabiera uczestników na dworzec, skąd pociągiem retro (parowóz i wagony z epoki "Ziemi obiecanej") odjeżdżają do Lipiec Reymontowskich. - Marcel jest jak pociąg retro precyzyjnie wyruszający ze stacji Łódź, by po kilkudziesięciu minutach punktualnie dotrzeć na stację Lipce Reymontowskie. Dusza artystyczna, ale konkretny w ustaleniach - mówi Elżbieta Nowak, dyrektorka Domu Kultury w Lipcach Reymontowskich, współorganizatorka Dnia Reymonta. W Lipcach zaś m.in. inscenizacja Wesela Boryny i Dyskoteka Reymontowska, czyli tańce w strojach a la Jagna Borynowa.

- Tuwim, Reymont, Jagiełło - młodzi mówią, że to nudy. Ale wystarczy inaczej opakować i kupią - dzieli się swoim doświadczeniem na niwie popularyzatorskiej Szytenchelm.

Fotka z Rubinsteinem

Kupili też kolejny pomysł Szytenchelma - Galerię Wielkich Łodzian. Wracając Piotrkowską do domu z sylwestra zauważył, że na tej ulicy brakuje miejsc do siedzenia. A jeśli już siedzieć, to w dobrym towarzystwie: na ławeczce obok Juliana Tuwima, z Arturem Rubinsteinem przy fortepianie, z Władysławem Reymontem na kufrze czy przy jednym stoliku z twórcami Łodzi Przemysłowej: Izraelem Poznańskim, Henrykiem Grohmanem i Karolem Scheiblerem. W ten sposób powstał teatr, który gra klasykę łódzką 24 godziny na dobę, za darmo i którego aktorem zostać może każdy: przysiadając się do rzeźbionych postaci, pocierając ich nosy, dłonie, fotografując się z nimi. Jednocześnie rzeźby pełnią funkcję edukacyjną, skłaniają do powrotu myślami do przeszłości, tradycji i korzeni Łodzi: - To są miejsca charakterystyczne, przy których można się spotkać. Przez pierwszy rok młodym, umawiającym się przy Fortepianie Rubinsteina, wydawało się, że to Chopin, ale już się nie mylą - cieszy się Marcel.

Rzeźby zostały w Łodzi zaakceptowane (nie bez znaczenia był tu fakt, że żadna nie powstała za publiczne pieniądze; wszystkie środki Marcel wychodził u sponsorów). Zaprocentował też wysiłek Szytenchelma, żeby bohaterów odbrązowić, zdjąć z cokołów, przybliżyć zwykłym ludziom. Także w sensie dosłownym - wielcy są naturalnych rozmiarów, co np. w przypadku Reymonta oznacza niedużo, 160 cm. Odlew Tuwima ma, także zgodnie z oryginałem, spiczasty nos, a przeciw brzydocie rzeźby przedstawiającej Rubinsteina (niski i kostropaty) protestowała ponoć rodzina pianisty. -Ja konserwuję te rzeźby- nie przejmuje się drobną krytyką Szytenchelm - i widzę, że wielu łodzian, czy jadą rowerem, czy idą, zatrzymuje się i zaczyna dzień od pocierania tych nosów, bo wierzy, że to przynosi szczęście. Młode pary i turyści robią sobie z nimi zdjęcia. Przy stoliku fabrykantów biznesmeni podpisują kontrakty. Kobiety w ciąży pocierają dłoń Rubinsteina, co ma gwarantować ich dzieciom talent. To jest rodzaj teatru.

Łodzianie docenili działania Szytenchelma, przyznając mu tytuł Łodzianina Roku 2000.I mimo iż jest też posiadaczem innych nagród i tytułów, m.in. przyznawanej twórcom teatralnym Nadzwyczajnej Złotej Maski, tytułu Instruktora Teatralnego Roku, dziedzicznego tytułu hrabiego, odznaczeń przyznanych przez strażaków i kolejarzy, tę właśnie nagrodę ceni sobie najwyżej. W planach ma kolejne rzeźby. Na rzeźbę Jaracza - reżyser siedzi w teatrze na próbie, w ręce ma egzemplarz sztuki, obok niego trzy wolne fotele - zdobył już wszystkie wymagane pozwolenia i sześćdziesiąt procent funduszy. W dalszej perspektywie jest Bezimienna Prządka z Czasów Wielkiego Przemysłu Włókienniczego i Tron Władysława Jagiełły.

- Marzenia są po to, żeby je spełniać. Wierzę, że wszystko jest możliwe - przekonuje Szytenchelm. W hołdzie dla Stanisława Barei pisze scenariusz serialu "Kiełbasa": główny bohater budzi się w 1989 r. w łóżku, odświętnie ubrany, i z wielkim trudem usiłuje sobie przypomnieć, gdzie i kim jest.

Szytenchelm stał się łącznikiem między Łodzią historyczną a współczesną. Zaczął chodzić w smokingu, meloniku i muszce. Wprowadza elementy teatru w życie zwykłych ludzi, ale też teatralizuje własne. Łodzianie docenili działania Szytenchelma.

Na zdjeciu: Marcel Szytenchelm przy pomniku Leona Schillera.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji