Artykuły

Aktorzy Korina jak kukiełki

"Opera kozła" w rez. Janusza Wiśniewskiego w Teatrze Nowym w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski w Gazecie Poznańskiej.

Wszystko sprzysięgło się przeciw najnowszej premierze "Opery Kozta" w Teatrze Nowym: historia powstawania tego spektaklu - niezbyt budująca, tytuł - który nic nie mówi, i twórca przedstawienia - który zaufał powiedzeniu: "do trzech razy sztuka".

Najpierw adaptację powieści "Czyż nie dobija się koni" (znanej z porywającej wersji filmowej) miał realizować Bogusław Linda, jednak skończyło się tym, że zastąpił go inny reżyser filmowy (tyle, że lepszy od twórcy "Szeszeli"), czyli Feliks Falk. Na próbach źle się wszakże działo, protestował zespół, przełożono termin premiery. Musiała interweniować "góra", czyli sam szef Teatru Nowego, trzeci już z kolei reżyser. W efekcie pierwowzór wyparował, a na jego miejscu pojawiła się wizja dyrektorska, która z "Czyż nie dobija się koni" tyle ma wspólnego, co mysz z kotem - oba stwory mają wąsy. Tak więc i tu (na scenie), i tam (w oryginale) jest parkiet i co jakiś czas się tańczy. Różnica wydaje się jednak kolosalna: w powieści i filmie jest wyrazista fabuła, jest wywiedziona z rzeczywistości dojmująco dramatyczna sytuacja, i wreszcie - jest prawda czasu. Można też odnaleźć drugie dno, a więc metaforę ludzkiej egzystencji. W spektaklu Wiśniewskiego pozostało tylko dno, wprawdzie drugie, ale przecież do naczynia bez ścianek i Salomon nie naleje. Płaskie dno (chociaż metaforyczne) pozwala jedynie na serwowanie potrawy duszonej we własnym sosie: stąd teatr w teatrze, przywoływanie Szekspira i Dantego, żonglowanie konwencjami cyrku, błazenady i

elementami kiczu, prestidigitatorskie sztuczki (ze skrzynią-zapadnią i książką z samozapłonem). Jest atmosfera piekielnego przedsionka - tancbudy z jej właścicielem-konferansjerem jako Ciemnym. Tancbuda to świat, a kręcenie się w kółko to podrygi egzystencji. Tancerze pojawiają się, co jakiś czas, w sugestywnym tańcu, i tylko ta powtarzana scena (ze wspaniałym motywem muzycznym) ma teatralny blask. Prawie cała reszta - z drobnymi wyjątkami - jest szeregiem statycznych, niejasnych scenek. A wszystko aspiruje do metafory wszystkiego: ludzkiego życia z jej chorobami, śmiercią, straconymi złudzeniami, nadziejami, miłością, i Bóg wie, czym jeszcze. Poprzedni dyrektor, Eugeniusz Korin, ma prawo przewracać się z bezsenności. Wykorzystywanie bowiem świetnych aktorów jego dawnego zespołu w charakterze choćby najbardziej sugestywnych kukiełek wydaje się po prostu rozrzutnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji