Najlepszy scenarzysta świata
Nazywa się William Szekspir. Jutro w Teatrze im. Osterwy w Lublinie wchodzi na scenę jeden z jego nieśmiertelnych scenariuszy. Tragedię "Romeo i Julia" reżyseruje Bogdan Tosza. Rozmawiamy z nim na pięć minut przed premierą.
Szekspir to Pana specjalność eksportowa. Bawił nas Pan uprzednio "Poskromieniem złośnicy", teraz będzie nam Pan wyciskał łzy kochankami z Werony.
- Chciałbym. Nie ukrywam, że moje realizacje Szekspira mają związek ze wspaniałymi przekładami Stanisława Barańczaka, które są niesłychanie sceniczne, pełne energii, dynamiki. Barańczak ma też dar słowotwórstwa, dowcipu językowego na miarę przekładów Tuwima.
Miał Pan chrapkę na te przekłady.
- Miałem. Myślę też, że do Szekspira trzeba się odpowiednio przygotować, mieć pewne doświadczenie teatralne. Wielu młodych reżyserów nie reżyseruje Szekspira, tylko siebie w Szekspirze. Ja starałem się wyczulić słuch na samego Szekspira i jego w tym dziele szukać.
A czy możemy znaleźć w nim naszą epokę?
- Bez dwóch zdań. W utworze takim jak "Romeo i Julia" jest to nawet prostsze niż gdziekolwiek indziej. Mit wielkiej miłości nigdy się nie zestarzał. Niepokoje związane z poszukiwaniem uczucia, z inicjacją, z potrzebą bliskości towarzyszy ludzkości niezmiennie, po stronach obu płci. Aktualnie pobrzmiewają relacje młodych bohaterów z rodzicami. Dziś także rodzice nie mogą uwierzyć, że ich dzieci mają tak wielkie problemy, że na przykład sięgają po narkotyki, czy dokonują próby samobójstwa.
Czy "Romeo i Julia" nie jest także sztuką o przemocy różnorako zresztą rozumianej? Uwspółcześnione wersje filmowe tej tragedii stylizowano wręcz na wojny gangów. Miłość staje się w nich ofiarą okrucieństwa świata.
- Na pewno tak. Jednak na pierwszym planie pozostaje dla mnie konflikt pokoleniowy. Rodzice są oddaleni duchowo od swoich dzieci, nie mają pojęcia o tym, co one przeżywają. Ojciec Romea głośno przyznaje, że nie rozumie swojego syna, który ma duszę samotnika, romantycznego outsidera i nie chce żyć tak, jak jego rodzic. O Julii, oddanej niańce zaraz po urodzeniu, Szekspir także dostarcza nam informacji świadczących o tym, że rodzice się nią nie interesują. To są samotne dzieci.
Był zatem wielki William niezrównanym znawcą duszy ludzkiej, i to zapewniło mu sukces u potomnych. Powiedział Pan też o nim: najlepszy scenarzysta wszech czasów. Na czym to polegało?
- Jego trupa teatralna, jak cały zresztą teatr elżbietański, był teatrem plebejskim, a to oznaczało, że musiał się liczyć z publicznością.
Wymyślał takie historie, które chwycą ?
- Po prostu. Szekspir wiedział, że przede wszystkim powinien zainteresować widza. Musiał mieć ogromny słuch na potrzeby widowni, przedstawić coś, co ją na tyle zainteresuje, że nie pójdzie do konkurencji. W Londynie była ona wówczas ogromna. Film "Zakochany Szekspir" najlepiej pokazuje jak w czasach elżbietańskich teatry musiały walczyć o atrakcyjność repertuarową. Szekspir miał głęboką wiarę, że scena to jest miejsce wyobrażające świat. Był zaangażowany we współczesność swej epoki i zarazem w historię. Nie jest przypadkiem, że jego dramatów używano do wyrażania poglądów politycznych. Oczywiście, pozostaje jeszcze tajemnica jego geniuszu...
...dzięki któremu stworzone przez niego postacie mają charakter uniwersalny. Któż lepiej uosabia mechanizmy władzy niż Makbet? Czy jest lepszy symbol miłości niż Romeo i Julia?
- Tak, ale pamiętajmy, że to my do tej świadomości dojrzeliśmy. Przez całe wieki dramaturg wszech czasów był na scenie nieobecny, był niezrozumiany, jeszcze Wojciech Bogusławski musiał dokonywać cudów, by Szekspir zaistniał na polskiej scenie. W pełni dokonało się to dopiero w połowie dwudziestego wieku. Może dlatego, że jak prawdziwy geniusz, Szekspir wyprzedził wszystko i wszystkich.
Widzę, że jest Pan zafascynowany Szekspirem.
- Towarzyszył mi w życiu od dawna. Kiedy po maturze pojechaliśmy z moją dziewczyną, a obecną żoną, złożyć dokumenty na uniwersytet, poszliśmy wieczorem do Teatru Starego w Krakowie. To było setne przedstawienie "Snu nocy letniej" Szekspira, a moje pierwsze wejście w teatr. Ogromnie przeżywałem potem uczestnictwo w próbach "Hamleta" Konrada Swinarskiego, do którego premiery nie doszło.
Wielu ludzi teatru odeszło, rzec można, w światłach sceny, przygotowując Szekspira. Tadeusz Łomnicki, Kazimierz Dejmek, wspomniany przez pana Swinarski też zginął nie dokończywszy spektaklu. Można Szekspira nie przeżyć.
- Wezmę to pod uwagę. Na szczęście nigdy nie wiadomo, przy którym nastąpi to tytule. Ze studentami reżyserii na Wydziale Radia i Telewizji Uniwersytetu Śląskiego przymierzam się aktualnie do "Hamleta".
Jaka będzie lubelska realizacja "Romea i Julii"?
- Po części wynika z mojej poprzedniej realizacji - "Poskromienia złośnicy". Cieszę się, że dzięki zaproszeniu Krzysztofa Babickiego pracuję znów w teatrze, w którym poczułem się bardzo dobrze, z tym samym zespołem realizatorów: Aleksandrą Semenowicz - scenografia, Przemysławem Śliwą - choreografia i ze znanymi mi od dobrej strony aktorami.
Dobrze, że robił Pan te przedstawienia w takiej akurat kolejności. Jeszcze ktoś mógłby pomyśleć, że złośnica i jej pogromca to dalsze losy Julii i Romea - gdyby przeżyli.
- No tak. Na szczęście robię to tak, jak Szekspir chronologicznie napisał.