Butterfly w symbolach
To jedna z oper, które prawie każdy teatr stara się mieć w stałym repertuarze, ale których kolejne inscenizacje zazwyczaj nie stają się ważkimi wydarzeniami artystycznymi i nie odbijają się szerszym echem w opinii publicznej.
Inaczej ma się rzecz z najświeższą premierą w warszawskim Teatrze Wielkim, która okazała się propozycją na tyle oryginalną że wywołała istną burzę sprzecznych sądów - od entuzjastycznych po całkiem niechętne. Kiedy zaś jakaś artystyczna produkcja spotyka się ze zróżnicowanymi opiniami i prowokuje dyskusje - to już nie jest źle. Inna sprawa, że oddalanie się od zapisanych w dziele zamierzeń i pragnień twórcy zawsze niesie z sobą pewne ryzyko. Pamiętam dotąd jeszcze przedstawienie "Króla Rogera", którego inscenizator zapragnął ukazać na scenie "czystą uniwersalną ideę", uwalniając treść dzieła od wszelkich lokalnych (tj. sycylijskich) realiów, podczas gdy dla Szymanowskiego treść tej opery miała być w dużej mierze tylko pretekstem, który pozwoliłby mu dać wyraz zauroczeniu - właśnie Sycylią. Podobnie ma się rzecz z "Madamą Butłerfly", przed napisaniem której Puccini - jak o tym wiemy z monografii Wiarosława Sandelewskiego - studiował sumiennie zbiory japońskich melodii ludowych i której muzyka jest w niejednym momencie odbiciem całkiem konkretnych i konkretnie umiejscowionych sytuacji scenicznych. Sytuacji tych jednak w warszawskim przedstawieniu przeważnie nie ma. Na przykład toast wznoszony uroczyście w pierwszym akcie opery przez młodego Pinkertona "za Amerykę" (przy czym w orkiestrze pojawia się wyrazisty motyw amerykańskiego hymnu) zawisa w próżni - nie tylko dlatego, że brakuje kieliszków, ale dlatego przede wszystkim, że Pinkerton w niczym nie przypomina oficera marynarki, a konsul Sharpless - eleganckiego zachodniego dyplomaty, obydwaj bowiem noszą osobliwe ubiory przywodzące na myśl raczej szpitalne kitle i pozbawiające ich obu wyraźnej osobowości.
Drobiazg to zresztą że brakuje kieliszków. Nie ma bowiem także małego japońskiego domku (o którym sporo mówi się w tekście libretta) i na dobrą sprawę nie ma tradycyjnej dalekowschodniej egzotyki, a jeżeli jest, to nie taka, jaką wyobrażali sobie kompozytor i jego libreciści, lecz ograniczona do pewnych tylko symboli. Niektórzy dopatrzyli się tu już nawet nawiązania do tradycji teatru kabuki z jego hieratycznie powolnym rytmem oraz filmów Kurosawy, z czym korespondują przeważnie bardzo wolne, a chwilami wręcz karykaturalnie spowolnione tempa muzycznego przebiegu narzucone przez meksykańskiego kapelmistrza Enrique'a Diemecke. Sprawia to, iż pewne epizody zaczynają nieoczekiwanie przywodzić na myśl muzykę... Wagnera, a ponadto oczywiście wydłuża bardzo znacznie czas trwania spektaklu. Przy tym wszystkim nie brakuje jednak w tym przedstawieniu momentów rzadkiej piękności i frapujących pomysłowością, jak choćby scena przybycia weselnego orszaku Butterfly - na łodziach (!), pojawienie się groźnego kapłana-bonzy pod postacią niesamowitego demona, urzekający obraz wizyty bogatego księcia Yamadori (pyszne kostiumy!) albo pojawiający się pod koniec drugiego aktu cień ogromnego wojennego okrętu, z którym żywo kontrastują zwinne sylwetki małych rybackich łódeczek.
No i jest przede wszystkim śpiew, rzecz w operze ciągle przecież najważniejsza. Tutaj, w oglądanej przeze mnie obsadzie (na trzecim z kolei przedstawieniu), triumf prawdziwy odniosła Tatiana Zacharczuk. Jej kreację w tytułowej partii postawić wypada wyżej nawet od roli Halki, dzięki której ta młoda ukraińska śpiewaczka zdobyła rozgłos i zaskarbiła sobie szczerą sympatię polskiej publiczności; jej śpiew o przejmującej ekspresji to już bez żadnej przesady była kreacja światowej klasy.
Całkiem udatnie też zaprezentował się Bogusław Morka jako Pinkerton oraz odtwarzający partię Sharplessa Zbigniew Macias. Na uznanie zasłużył również Jacek Parol - upodobniony trochę do Mefista - jako pośrednik Goro, a także Ryszard Wróblewski w roli księcia Yamadori. Trochę blado niestety wypadła Agnieszka Zwierko-Wiercioch jako Suzuki (zwłaszcza, kiedy się wspomni jej wielkie poprzedniczki w tej roli na warszawskiej scenie). Bardzo ładnie śpiewał chór przygotowany przez Bogdana Golę.
To niewątpliwie dużo - ale czy dosyć? Oglądając świeże przedstawienie "Butterfly" w Teatrze Wielkim rozumiem, iż reżyser Mariusz Treliński pragnął zamienić jednostkowy dramat małej Japonki w uniwersalną tragedię zrodzoną ze zderzenia wielkiego uczucia z postawą pełną egoizmu i przyziemnego materializmu, a może też zarazem przedstawić chciał głęboki konflikt dwu odmiennych kultur. Czy jednak udało mu się przekazać ten zamysł w sposób dostatecznie czytelny i przekonujący, zwłaszcza dla tzw. szerokiej publiczności? Oto są pytania...