Cud Butterfly
Ameryka jest tu czymś nieokreślonym jak strój pani Pinkerton. Japonia, bo z niej w tym przedstawieniu nie zrezygnowano, staje się uniwersum. To pierwszy sukces Trelińskiego, bez precedensu w recepcji opery Pucciniego na światowych scenach
Chcemy uniknąć japońskiej cepelii - zapowiadał przed premierą "Madame Butterfly" reżyser Mariusz Treliński i budził obawy purystów, że bez małego domku o papierowych ścianach, wielobarwnych kimon i kwitnących wiśni zgubi kolor i istotę tej melodramatycznej opowieści, której tragizm zasadza się na różnicy kultur. Amerykański oficer marynarki poślubia w Nagasaki młodziutką gejszę i odjeżdża, zmieniając jej życie w oczekiwanie. Wróci tylko po to, by ze swą amerykańską, "prawowitą" żoną zabrać kilkuletniego synka do Nowego Świata. W nowej inscenizacji odstąpiono od realizmu tej fabuły, Ameryka jest tu czymś nieokreślonym i tajemniczym jak gigantyczny okręt prujący okno sceny i fantazyjny strój nowej pani Pinkerton. Japonia, kraj wielkich tradycji i mściwych bogów - bo z Japonii bynajmniej w tym przedstawieniu nie zrezygnowano - staje się uniwersum. To pierwszy sukces Trelińskiego, bez precedensu w dzisiejszej recepcji opery Pucciniego na światowych scenach.
Warszawskie przedstawienie odwołuje się do estetyki japońskiego teatru Kabuki, z jego rytualnymi gestami, powolnym rytmem, ascetycznym i skupionym ruchem. Erudyci dostrzegą w nim na pewno wiele innych wpływów, choćby teatru Roberta Wilsona, też korzystającego zresztą garściami z dalekowschodnich scenicznych chwytów. Treliński kadruje scenę czarnymi parawanami, w pionie i w poziomie, by nagle objawić przed widzem obraz o niespotykanej urodzie. Kolory mają tu symboliczne znaczenie - czerwień to oczywiście znak miłości i śmierci, spinający klamrą całą historię, biel - niewinności, a szary i niebieski - tęsknoty.
Obsesyjne przywiązanie Butterfly, jej ból i nadzieja nabierają cech tragedii rodem z antycznego dramatu. Rzadko udaje się opowiedzieć podobną historię, by patos nie zmienił się w egzaltację. Tragedia wisi w powietrzu od pierwszych, niemych sekwencji przedstawienia, gdy służba rozwija w namaszczeniu krwisty pas.
To wspaniałe trzygodzinne widowisko pozostałoby zaledwie pięknym i hipnotyzującym obrazem, gdyby nie Izabella Kłosińska, premierowa Butterfly. Wprost genialnie dostroiła się do koncepcji reżysera - jej bohaterka jest krucha i bezbronna, choć zatrzaśnięta w rytualnych pozach, potrafi wypełnić scenę emocją szlachetną, a przez to stężoną. Ta miejscami dramatyczna partia idealnie wprost odpowiada też Kłosińskiej wokalnie, jej głos dobrze radzi sobie z potężnymi kulminacjami, a w miejscach lirycznych lśni paletą kolorów. Nie dorównują jej pozostali wykonawcy, może poza dobrą Suzuki Katarzyny Suskiej, ale i oni świetnie zestrajają się z koncepcjami reżysera. Kontrowersyjne są w muzycznej stronie spektaklu niektóre tempa, z reguły bardzo wolne, ale Enrique Diemecke na każdym kroku dowodzi, że fantastycznie zna i czuje tę muzykę, a orkiestra brzmi porywająco, realizując każdy szczegół partytury Pucciniego.