Artykuły

Historia kołem

Dwadzieścia pięć lat? Co to jest. Kreseczka z koła historii. Idąc z postępem tak naprawdę skręcamy do początków. Niech świadczą o tym dwa poniżej opisane zdarzenia - specjalnie dla e-teatru pisze Joanna Szczepkowska.

Jeszcze niedawno na przedstawienie "Mewy" w Teatrze Narodowym [na zdjęciu] przyszła Nina Andrycz. Spektakl grany bez sceny, publiczność jest więc na tym samym poziomie co my, aktorzy. Przed przedstawieniem stoimy z boku widowni, na pół prywatnie, możemy więc, a nawet powinniśmy, przyglądać się widzom. Nina Andrycz usiadła w pierwszym rzędzie. Zresztą nawet gdyby usiadła dalej, to i tak trudno byłoby jej nie zauważyć. Miała na sobie błyszczącą suknię, odważną w kroju, podkreślającą jej wciąż piękną sylwetkę. Od wejścia czuło się aurę solistki, diwy, każdym gestem skupiała na sobie uwagę. W małej sali sceny na Wierzbowej wyglądała trochę jak olbrzymka w chatce dla krasnali. Gwieździe wielkich scen było tu wyraźnie za ciasno. Ona grała dla wielkich widowni, dla widzów ubranych uroczyście, którzy wchodzili na teatralne foyer jak na bal.

Teraz starała się nie dostrzegać przybrudzonych sweterków i pośpiesznych wejściówkowiczów. W żargonie aktorskim mówi się czasem, że ktoś "kipi ze sceny". Dotyczy to aktorów, których ekspresja wychodzi daleko poza sceniczna rampę. Nina Andrycz kipiała z rzędów widowni. Jej wyraziste oczy patrzyły na nas, aktorów uważnie i coraz bardziej krytycznie. To mało. Wychylona do przodu, zaczęła głośno komentować to, co działo się na scenie. Ci, co nie znają historii teatru, mogliby to uznać za oznakę późnego wieku. Nic podobnego. Takie ostentacyjne zachowania były normą u gwiazd dawnego teatru. I atak głośnego śmiechu Ireny Eichlerówny na widok grającej koleżanki, i pokasływania Sarah Bernhardt - to wszystko należało do folkloru dawnego środowiska. Nina Andrycz komentowała nasz spektakl najpierw ciężkimi westchnieniami, potem już głośniej i wyraźniej. Kiedy ze sceny padła kwestia - "Nogi mnie bolą", z pierwszego rzędu rozległo się donośne "Nas też" . Kiedy na scenę weszła Nina Zarieczna, z widowni padło wyraziste - "Kto to jest? Nie znam". Kiedy o granej przeze mnie Arkadinie powiedziano, że płacze, z pierwszego rzędu usłyszeliśmy po prostu - "No i dobrze, niech ta Szczepkowska pocierpi trochę" .

Taki spektakl urządziła nam ostania z żyjących jeszcze diw teatru. Mieliśmy szczęście zetknąć się z manierą, która ustąpiła raz na zawsze naszym nowym, zwykłym zachowaniom. Kto by tam się puszył przy wejściu na widownię! Gwiazdy, a raczej " antygwiazdy", przemykają między rzędami ubrane w mysie sweterki, bez makijażu. Normalne, fajne dziewczyny, normalne chłopaki, jak wszyscy inni na widowni. Nikt przecież nie będzie demonstracyjnie zawadzał kolegom grającym na scenie. Jesteśmy na wyższym poziomie, podoba nam się zbiorowość, jesteśmy zespołem raczej niż solistami i na scenie, i na widowni. Ale pewnego dnia na widownię przedstawienia "Mewa" weszła przedziwna para. On wysoki, szczupły, ona drobna blondynka o miłej twarzy. Ich wejście - powolne, znaczące mogłoby nie zwrócić uwagi widzów, gdyby nie dość zaskakujące stroje. Dzień był zwykły, raczej chłodny. On miał na sobie krótkie, kąpielowe spodenki. "Widzisz tego faceta w majtkach?" - szeptaliśmy do siebie, czekając na wejście z boku widowni. "Siedzi obok tej w turbanie". Bo rzeczywiście, kobieta, która przyszła z mężczyzną w kąpielówkach, ubrana była dość zwyczajnie, na głowie natomiast miała wielki, strojny turban, jakiego nie powstydziłaby się Nina Andrycz. Majtki i turban nie wywołały na widowni żadnego poruszenia. Tego dnia zresztą, co na "Mewie" rzadkość, widzów było niewielu. Para wydawała się tym niemile zaskoczona. Nie po to człowiek marznie w kąpielówkach i grzeje się w turbanie, żeby go nikt nie oglądał. Kobieta rozglądała się po widowni dość nerwowo, trochę jak na meczu. Zaczęliśmy grać. Turban wystawał z rzędów i dawał o sobie znać niecierpliwymi ruchami. Minęło jakieś dwadzieścia minut. W tym czasie zamyka się pierwszy akt, a światło niepostrzeżenie zmienia koloryt. Ciszę zakłóciło głośne skrzypnięcie, a potem stuk składanych krzeseł. Mężczyzna w kąpielówkach wstał i wyprężył się na całą długość. Zaraz po nim krzesłem stuknęła kobieta w turbanie. Wziąwszy się za ręce przedefilowali przez widownię, a potem wyszli, trzaskając drzwiami. To była Monika Strzępka i Paweł Demirski.

Wniosek? Wolność czy niewola nic się w teatrze nie zmieniło, może tylko jedno - zdrowie twórców. Nina Andrycz wytrzymała do końca całej sztuki. Monika Strzępka i Paweł Demirski tylko dwadzieścia minut. No to czego tu życzyć teatrowi na kolejne 25 lat, jak nie zdrowia przede wszystkim?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji