Artykuły

Rozproszony teatr narodowy

Decentralizacja życia teatralnego to skutek demokracji i zarazem jeden z napędzających ją motorów. Bo teatr z powodzeniem ustanowił się w roli sumienia przemian. Toteż kłuje, boli i wścieka - specjalnie dla e-teatru pisze Marek Beylin.

Puls nowego teatru poczułem po raz pierwszy w 1998 roku na "Poskromieniu złośnicy" Krzysztofa Warlikowskiego w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Ten Szekspir wgryzał się w umysł i zmysły; wzmocniona muzyką Pawła Mykietyna opowieść o brutalnej patriarchalnej przemocy stanowiła dla mnie pierwszy dobitny głos w teatrze o współczesnych barierach wolności i zniewoleniu. W tym czasie doznawałem także przedstawień Grzegorza Jarzyny, które atakując orgiastyczną estetyką i szybkim, rwanym tempem oddawały nieokiełznane tempo codzienności.

A zaraz nadeszły rewolucyjne wystawienia Sarah Kane (znów Warlikowski i Jarzyna). Teatr dostrzegł to, czego nie zauważyli socjologowie: kiełkującej demokracji indywidualistycznej, która wyrywa ludzi z tradycyjnych wspólnot i norm, ale dając im wolność, sprowadza na nich zarazem udrękę samotności. Co boleśniejsze, samotności niewyrażalnej słowami, bo w uładzonym języku nie ma jak oddać popękanych tożsamości, sprzecznych gorączkowych pragnień, poszarpanych znaczeń. Toteż w teatrze mową naszej nieuładzonej wolności stało się ciało. Ciało poszerzające wolność, manifestujące podmiotowość i godność jednostek, także gejów i lesbijek. Ale również ciało cierpiące, zamknięte w klatkach tradycji i konwenansów i szukające w bólu własnego "ja". Ciało w teatrze stało się więc mową demokracji, czujną wobec zła, wykluczeń, dyskryminowania mniejszości, opresyjnych tradycji.

Tyle zapowiadały - jak widać dziś - te wczesne przedstawienia. I wkrótce po nich nastąpiła eksplozja. Już nie tylko Warlikowski czy Krystian Lupa przenicowywali nasze tradycje i tworzyli potężne laboratorium tożsamości, ukazując nie tylko wyzwoleńcze funkcje wolności, lecz także to, że wolność oparta jedynie na poczuciu wewnętrznej suwerenności rodzi nierzadko piekło iluzji, choćby prowadząc do jałowego i zniewalającego narcyzmu. Tę robotę podjął teatr w całej Polsce.

To kolejne fantastyczne zjawisko: od Szczecina po Kielce czy Lublin, od Wałbrzycha czy Legnicy po Gdańsk wyrosły teatry odważnie wchodzące w rozrachunki z przeszłością i teraźniejszością. Pogardliwe miano teatru prowincjonalnego straciło sens, skoro "na prowincji" pracują czołowi reżyserzy, tworzą się dobre zespoły aktorskie. Skoro tam właśnie powstają głośne i pamiętne przedstawienia. Co więcej, te teatry, także w mniejszych miastach, przyciągają publiczność, ponieważ wbrew potocznym przekonaniom wielu ludzi woli przypatrywać się współczesności i zastanawiać nad przeszłością, niż konsumować prostą teatralną rozrywkę.

Decentralizacja życia teatralnego to skutek demokracji i zarazem jeden z napędzających ją motorów. Bo teatr z powodzeniem ustanowił się w roli sumienia przemian. Toteż kłuje, boli i wścieka. Wtedy, gdy drąży stosunki polsko-żydowskie, ukazując nasz antysemityzm; gdy atakuje elity za samozadowolenie i abdykację z walki o sprawiedliwość; gdy ujmuje się za słabszymi i wypchniętymi na margines; gdy obnaża tradycje mocarnej Polski, rysując ich nędzę i zarazem trwałość; gdy wypomina społeczeństwu bierność, przyzwolenie na zło i uwiedzenie konsumpcją; gdy rozważa kwestie wolności i zniewolenia w kapitalizmie.

Mógłbym wyliczać bez końca, nie ma bowiem dziedziny życia pominiętej przez teatr. A on sam ustawicznie się zmienia. Nie tylko formalnie. Widzę, jak wśród ludzi teatru narasta przekonanie, że wyczerpuje się siła demaskacji, wieloletnich buntowniczych diagnoz. I kiełkuje potrzeba, by obok ujawniania zła zastanawiać się, jakie są warunki istnienia dobrej wspólnoty. Najwyraźniej dostrzegam to w przedstawieniach Warlikowskiego, który sięga do źródeł funkcjonowania zbiorowości wobec wymogów życia, lecz także wobec śmierci. Ale pracę nad wspólnotą wykonuje też Weronika Szczawińska, a i "Dziady" Michała Zadary to głos w tej sprawie. To tylko nieliczne przykłady większego zwrotu.

Wszystkie te tendencje i przedstawienia tworzą rozproszony i zbiorowy teatr narodowy, zajmujący się naszym losem. W wielu miastach, na wielu scenach obserwujemy, jak ów teatr działa i daje nam narzędzia rozpoznawania siebie i otoczenia.

Tyle że tak pojęty teatr narodowy jest wciąż w niebezpieczeństwie. Zbyt często władze, zwłaszcza lokalne, niewyrosłe jeszcze z mentalności feudalno-komunistycznej, chcą, by sztuka, w tym teatr, stanowiły dworski orszak decydentów. I źle znoszą twórców autonomicznych. Toteż co jakiś czas wybuchają skandale, najbardziej spektakularny to zapewne ten w Poznaniu, gdzie prezydent miasta od dawna chce odwołać szefową Teatru Ósmego Dnia, Ewę Wójciak. Częstsze są mniej głośne ekscesy, gdy władze ograniczają budżety teatrów lub wymieniają dyrektorów pod sztandarowym hasłem każdej nieucywilizowanej władzy: ma być grzeczniej.

Ale wszyscy ci decydenci, którzy sekują taki teatr, nierzadko ryzykujący i operujący przekroczeniami, ale zawsze zgłębiający naszego zbiorowego ducha, powinni wiedzieć, że występują przeciw teatrowi narodowemu, wielkiemu dobru polskiej kultury.

Na zdjęciu: "Poskromienie złośnicy", Teatr Dramatyczny, Warszawa 1998

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji