Artykuły

Ten ważny raz

- Od najmłodszych lat koncentrowałam się na uczuciach, analizowałam je i wyobrażałam sobie, jakbym pokazała emocje bohaterów z książek, które czytałam. Gdy zalewałam się łzami, zastanawiałam się, co dzieje się z moim ciałem. To właściwie istota aktorstwa, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy - mówi aktorka TAMARA ARCIUCH.

Pierwszy sukces i porażka. Wielka miłość. Wspomnienie z podróży. Zazwyczaj dopiero po latach rozumiemy, jak bardzo te wszystkie doświadczenia zmieniły nas oraz nasze życie.

DOJRZAŁOŚĆ

PATRICIA KAZADI: Kiedy usłyszałam o castingu do musicalu "Piotruś Pan", koniecznie chciałam wziąć w nim udział. Suszyłam mamie głowę, aż w końcu zabrała mnie do Warszawy. Znalazłam się w grupie kilku tysięcy dzieci z całego kraju. Miałam 11 lat, marzyłam o roli tygrysicy Lili, walczyłam o nią i przechodziłam kolejne etapy przesłuchań. Zostałam przyjęta! Jak wielkie było moje rozczarowanie, kiedy kilka miesięcy przed premierą zrezygnowano z części obsady dziecięcej, zostawiono aktorów dorosłych. Byłam tym załamana, rok przygotowań wydawał mi się tak długi jak całe życie. Zaczęłam myśleć, że stało się to przez moją nieśmiałość. To zdarzenie pozwoliło mi szybciej dojrzeć, wyciągnęłam z niego wnioski, uodporniłam się, stałam się bardziej asertywna. Od tamtej pory postać tygrysicy Lili jest dla mnie symboliczna. Wymyśliłam sobie, że na każdej próbie, np. podczas castingu czy na scenie, będę zmieniać się w pewną siebie Tiger Lily - moje alter ego, to ona zostawia w garderobie tremę, lęk, umie mówić "nie". Korzystam z tej metody do dziś i wciąż pracuję nad swoimi słabościami.

PIOTR ROGUCKI: Dojrzałość? To moment, gdy rodzice zaakceptowali moją decyzję o wyborze studiów artystycznych. Nikt w mojej rodzinie nie był artystą, mama i tata chcieli, żebym miał konkretny zawód, ale zrozumieli, że sztuka to sens mojego życia. Byłem im wdzięczny, że mi zaufali i pozwolili zostać humanistą. Dzięki temu zdobyłem wykształcenie artystyczne, a w moim życiu przeplatają się aktorstwo, muzyka, poezja. Przede mną solowy album i płyta z Comą, będą ryzykowne i odważne, połączą moje pasje. Wierzę, że jestem na właściwej drodze, podobnie jak w życiu prywatnym. Dwa lata temu dowiedziałem się, że urodzi mi się dziecko. Poczułem, że to czas, aby coś zmienić, pomyśleć o rodzinie. Wcześniej wyruszałem w długie trasy koncertowe, spędzałem tygodnie poza domem, prowadząc rockowy styl życia. Na początku kariery to było interesujące, ale szybko zrozumiałem, że ciągła zabawa prowadzi donikąd. Dojrzałość to wybór, obowiązki i wyrzeczenia, trzeba też umieć odróżniać pojęcia "wolność" i "swawola". Ja się tego nauczyłem.

TAMARA ARCIUCH: Miałam 24 lata, kiedy urodziłam syna. Gdy pierwszy raz wzięłam go na ręce, dotarło do mnie, że już zawsze będę za niego odpowiedzialna. Dopiero skończyłam szkołę aktorską, znajomi patrzyli na mnie ze współczuciem: "Dziecko na samym początku kariery?", ale opieka nad synem nauczyła mnie lepszej organizacji czasu, dojrzałam. Już jako nastolatka byłam samodzielna. Kiedy dostałam się do studium aktorskiego w Gdyni, pierwszy raz opuściłam dom rodzinny w Skierniewicach. Okazało się, że w akademiku nie ma miejsc, i wtedy przez chwilę poczułam się zagubiona. Zadzwoniłam do rodziców, a oni od razu przyjechali. Nadal są blisko i wciąż potrzebuję ich wsparcia, oni mojego też. Pomagamy sobie nawzajem, bo na tym również polega dojrzałość.

CEZARY KOSIŃSKI: Byłem nastolatkiem i wydawało mi się, że jestem dorosły. W miarę dorastania stawałem się coraz bardziej niedojrzały. Przyszedł nawet taki moment, że czułem się jak dziecko opuszczone w ciemnym lesie. Gdy założyłem rodzinę, trudno mi było stać się nagle zaradnym mężczyzną, który umie zadbać o dom. Czułem przytłaczającą odpowiedzialność. Bałem się, że ktoś mnie zdemaskuje i zobaczy, że jestem tylko nieporadnym chłopcem. Nie wiem nawet, kiedy ten lęk minął. Dziś postrzegam dojrzałość jako akceptację siebie z wszelkimi niedoskonałościami i słabościami.

MIŁOŚĆ

PIOTR ROGUCKI: Obóz harcerski. Ona siedzi w kuchni nad górą ziemniaków, obiera je nożykiem. W sukience w kwiaty i z włosami związanymi w kucyk. Miała wtedy zaledwie 16 lat, a ja 23. Byłem drużynowym, więc nie mogłem sobie pozwolić na flirt. Przez cały obóz i kolejne dwa lata nie przestawałem o niej myśleć, widywałem ją, bo była koleżanką moich sióstr. Kiedy zdała na medycynę, zacząłem do niej przyjeżdżać do Łodzi, bo studiowałem już w Krakowie. Po jakimś czasie wzięliśmy ślub, dziś ona jest doktorem nauk medycznych - radiologiem. Wierzę, że nasze spotkanie to nie był przypadek, tylko przeznaczenie, bo świat symboli jest mi bliski. Z żoną żyje się cudnie, miałem dużo szczęścia, że ją znalazłem i że mnie chciała. Teraz czekamy na nasze drugie dziecko.

CEZARY KOSIŃSKI: Podobno miłość nie istnieje, są tylko jej dowody. Coś w tym chyba jest. Trudno mi abstrakcyjnie opisywać ją jako uczucie, ale mogę mówić o relacji z drugim człowiekiem. To było 26 sierpnia 1996 roku, wtedy poznałem kobietę, z którą jestem do dziś. Wspólnie podróżujemy przez życie, czasem to miła przejażdżka, innym razem przeprawa przez dżunglę, niekiedy rajd rollercoasterem. Związek nie udałby się bez przyjaźni, intymności, namiętności, kompromisów, rozmów, szacunku, szczerości... Może wszystko to składa się na to, co w skrócie nazywamy miłością? A może wymyślono ją na potrzeby komedii romantycznych? Jedno jest pewne - bez miłości też można, tylko po co?

TAMARA ARCIUCH: Zawsze poważnie podchodziłam do uczuć, nie byłam typem flirciary. W liceum zakochałam się w starszym koledze, który nie zwracał na mnie uwagi. Trzy lata płakałam w poduszkę i nie patrzyłam na innych, choć nie mogłam narzekać na brak zainteresowania. To brzmi dość banalnie, ale miłość jest najważniejsza w moim życiu. Czasem narzekam na hałas w domu, ale gdy jest pusty, czuję się nieswojo. Odczuwam przyjemność z bycia potrzebną, nawet zwykłą pomidorową przygotowuję z pietyzmem, żeby smakowała moim bliskim. Zawsze też czułam się kochana przez rodziców, rodzinę, dlatego przekazuję tę miłość dalej i nie wstydzę się jej okazywać. Często mówię "kocham cię", a mój starszy syn, mimo że jest już ode mnie wyższy, wciąż przychodzi się przytulić. Sprawia mi przyjemność przyjmowanie bliskich, przyjaciół. Mój partner Bartek też w to, co robi, zawsze wkłada serce. Przy nim uczę się pozytywnego myślenia i wiary, że wszystko się uda. Gdy mam gorszy dzień, mówi: "Zobacz, masz wspaniałe, zdrowe dzieci, sama jesteś piękna, zdrowa i masz wspaniałego mężczyznę". Trudno się z tym nie zgodzić.

PATRICIA KAZADI: W podstawówce podkochiwałam się w chłopaku z ławki, niestety traktował mnie jak kumpla, a ja nie miałam odwagi przyznać się do swoich uczuć. W liceum zauroczył mnie typ rockmana - on cały w kolczykach, tatuażach, w dodatku buddysta, ja - kujon, z konserwatywnego domu. Jednak na poważnie zakochałam się dopiero, gdy miałam 22 lata. On stał mi się bliski, bo pierwszy raz znalazłam kogoś, kto mnie rozumiał i podzielał moje muzyczne pasje. Niestety, ta miłość okazała się jedną wielką pomyłką, źródłem rozczarowań. Kiedyś być może nie umiałam skupiać się na związkach i omijały mnie romantyczne motylki w brzuchu, ale teraz staram się znaleźć czas na życie prywatne, dla przyjaciół i rodziny.

KARIERA

TAMARA ARCIUCH: Od najmłodszych lat koncentrowałam się na uczuciach, analizowałam je i wyobrażałam sobie, jakbym pokazała emocje bohaterów z książek, które czytałam. Gdy zalewałam się łzami, zastanawiałam się, co dzieje się z moim ciałem. To właściwie istota aktorstwa, ale wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. W rodzinnych Skierniewicach od dziecka występowałam w zespole wokalnym i tanecznym. To scena dawała mi poczucie wyrwania się z szarego życia. Chciałam też być malarką, pojechałam nawet na egzaminy do szkoły plastycznej w Gdańsku, ale nie zostałam przyjęta. Postanowiłam spróbować dostać się do studium aktorskiego i się udało. Już potem, po PWST w Krakowie, najbardziej bałam się usłyszeć: "Nędzna aktorka". Na szczęście dość szybko zaczęłam odnosić pierwsze drobne sukcesy. Ten większy to rola Roxie Hart w musicalu "Chicago" w Teatrze Muzycznym w Gdyni (reż. Maciej Korwin - red.). Zostałam doceniona , usłyszałam dobre słowa od kolegów i krytyków. Pamiętam, że wrażenie zrobiła na mnie recenzja w "Polityce", wtedy uwierzyłam w siebie. Satysfakcję dał mi wygrany casting do "Wesela" Wojciecha Smarzowskiego, a po roli Kaśki Wojnarówny wydawało mi się, że moja kariera już się nie zatrzyma. Wkrótce jednak przeżyłam zawód, bo nie było kolejnych propozycji grania w filmie. Mojej pracy towarzyszy ciągłe zastanawianie się: "Dlaczego nie ja dostałam tę rolę?". Jesteśmy wystawieni na porównywanie, boimy się upływu lat, a pasja to coś, co spala, ale dla mnie tym właśnie jest granie. Nauczyłam się nim cieszyć. Teraz, gdy występuję w sztuce "Pod niemieckimi łóżkami" (reż. Łukasz Witt-Michałowski - red.), robię coś nowego - każdy spektakl zaczynam krótki stand-upem. Na początku uważałam, że się do tego nie nadaję, dziś improwizacja nie sprawia mi problemów.

PIOTR ROGUCKI: Pierwsze artystyczne rozczarowanie? Miałem 15 lat i nie dostałem się do amatorskiego teatru w Łodzi. Usłyszałem, że mam jeszcze czas i jestem za młody - bardzo to przeżyłem. Wcześniej brałem już udział w konkursach recytatorskich, dostawałem nagrody. Pisałem wiersze, śpiewałem, a gdy ciocia podarowała mi gitarę, szybko sam nauczyłem się grać. Po podstawówce poszedłem do technikum elektrycznego, ale i do szkoły muzycznej, czytałem "Dialog", "Teatr" i chciałem zdawać do szkoły teatralnej. Przez cztery kolejne lata podchodziłem do egzaminów. Studiowałem też kulturoznawstwo i teatrologię, nocami pracowałem jako stróż w Muzeum Historii Miasta Łodzi. W końcu dostałem się do PWST w Krakowie, a po pierwszym roku Grzegorz Jarzyna zaangażował mnie do warszawskiego teatru Rozmaitości. Ten czas wpłynął na moją wyobraźnię i kompletnie zmienił moje myślenie o sztuce. Po powrocie do szkoły, po roku, dużo trudniej mi było porozumieć się z nauczycielami. Choć przyznaję, że to tam spotkałem mistrzów, profesorów: Romana Gancarczyka, Leszka Piskorza, Jerzego Stuhra, u którego robiłem dyplom, Jerzego Trelę, Jerzego Święcha i innych, którzy nauczyli mnie pracy na scenie, pokory, konsekwencji. W tym samym czasie grałem też z zespołem, bo Coma powstała jeszcze przed moimi studiami. Na początku występowaliśmy w małych klubach. Byłem zaszokowany, gdy po kilku latach na koncert w Łodzi w 2002 roku przyszło ponad tysiąc osób. To byli fani, których sobie wychowaliśmy, bo wtedy nie wydaliśmy jeszcze płyty ani nie jeździliśmy w trasy koncertowe. Dopiero potem przyszły nagrody.

PATRICIA KAZADI: Wciąż pamiętam tę chwilę, kiedy pierwszy raz zobaczyłam teledysk "Don't Stop 'Til You Get Enough" Michaela Jacksona. Jego ruch sceniczny, energia sprawiały, że choć byłam trzylatką, wiedziałam, że chcę robić to samo. Niedługo potem byłam z mamą na zakupach, ona na długo zniknęła w przymierzalni, ja zostałam przed lustrem i zaczęłam tańczyć lambadę. Moje występy przykuły uwagę pewnej pani, która natychmiast zaczepiła moją mamę. Okazało się, że prowadzi zespół muzyczny dla dzieci i zaprasza mnie na pierwszy w życiu casting. Dostałam się i od tego czasu występuję. Chęć śpiewania, wyrażania głosem emocji, przyszła później, gdy w MTV zobaczyłam koncert "Unplugged" Alanis Morissette. Usłyszałam jej piosenkę "Uninvited" (Nieproszona) i łzy pociekły mi po policzkach. Szybko zaczęłam pracować, pomagałam w pisaniu scenariuszy językowych na kanale TYN Lingua i prowadziłam programy, potem przeszłam do TVN Warszawa i zostałam reporterką. Byłam najmłodsza, traktowano mnie z góry, ale się nie poddałam. Po dwóch latach zaproszono mnie do "Tańca z gwiazdami", a po tym, jak odpadłam, zadzwonił do mnie Edward Miszczak, dyrektor programowy TYN. Zaproponował mi prowadzenie "You Can Dance. Po prostu tańcz", zostałam najmłodszą prowadzącą ten program na świecie. To był zaszczyt i przełomowy moment w mojej karierze.

CEZARY KOSIŃSKI: Zobaczyłem "Mistrza i Małgorzatę" w Teatrze Współczesnym w Warszawie, gdy miałem 17 lat. Spektakl wywarł na mnie tak ogromne wrażenie, że postanowiłem zostać aktorem. Od skończenia studiów w warszawskiej Akademii Teatralnej gram nieprzerwanie w stołecznych teatrach: Rozmaitości (TR Warszawa), Dramatycznym, Powszechnym, Buffo, IMCE, Polonii, Och-Teatrze, a teraz w Narodowym. Wziąłem udział w ponad 50 filmach i spektaklach Teatru Telewizji oraz wielu serialach. Można te moje osiągnięcia potraktować jako przykład udanej kariery, jednak to słowo źle mi się kojarzy, oznacza planowanie, wyznaczanie i osiąganie celów, rywalizację, a przecież nie o to w tym wszystkim chodzi. Moja praca polega na czymś innym, jest ekscytującą przygodą, czasem niebezpieczną, a niekiedy zabawą w bycie nie sobą w nie swoim świecie, to spotkanie z trudnymi tematami, pytaniami, na które często nie ma odpowiedzi. Podstawą uczciwego wykonywania tego zawodu jest warsztat, który bierze się z ciężkiej pracy nad sobą. To ona daje aktorowi klucz do artystycznej swobody. Z drugiej strony, ważne jest ciągłe zaczynanie od początku, jakby się nic nie umiało. Jeśli na moment nie zdołamy zapomnieć o bagażu nabytych już umiejętności, z twórców stajemy się tylko naśladowcami. To bardzo trudne do wyważenia. Największą radość dawały mi zawsze kontakt z widzami i ich akceptacja, energia, która pojawia się podczas przedstawienia, możliwość poruszenia, rozbawienia do łez. To jest największy sukces i w tym sensie mogę o sobie powiedzieć, że zrobiłem oszałamiającą karierę. Niemal co wieczór dostaję na to dowody.

TA PODRÓŻ

TAMARA ARCIUCH: Były wakacje 1990 roku, nastała nowa Polska, otworzyły się granice. Należałam do oazy i razem z wycieczką zorganizowaną przez księdza pojechałam do Rzymu. Miałam wtedy długie, kręcone, blond włosy i byłam wysoka, więc wzbudzałam zainteresowanie włoskich chłopców. Nie podobało się to niektórym koleżankom i szybko zaczęły mnie wytykać palcami, wskazywać, że to ja jestem ta zła, kusicielka. Same się stroiły, wychodziły, ale szeptały po kątach: "Nie mówcie Tamarze, gdzie idziemy!". Było mi przykro, czułam się odtrącona, chodziłam z oczami wbitymi w ziemię. Wcześniej byłam naiwną idealistką, wierzyłam w ludzi, przyjaźń, a takie zachowanie koleżanek mnie zaszokowało. Na początku nie mogłam zrozumieć, jak można tak manipulować, przeinaczać fakty, tym bardziej że to była grupa dziewcząt, które uważały się za bardzo wierzące. Ta podróż sprawiła, że po raz pierwszy zetknęłam się z hipokryzją i niesprawiedliwością. Czułam się źle, ale poradziłam sobie z tą sytuacją, odcięłam się. Nadal obdarzam ludzi zaufaniem i wciąż się rozczarowuję, ale - tak jak wtedy - radzę sobie. Podróż często bywa próbą naszej wytrzymałości. Pamiętam wakacje z dzieciństwa nad polskim morzem - domek był średni, pogoda brzydka, jednak moja ciocia mówiła: "Nie ma słońca, ale jest piękna plaża, możemy pospacerować, nie narzekamy!", więc podczas podróży staram się być dzielna. W styczniu byliśmy z Bartkiem na Kubie. Wynajmowaliśmy pokoje w prywatnych domach, a ludzie, u których spaliśmy, starali się nas ugościć jak najlepiej. Cudem zdobywali jogurty, mięso, ser, bo tam niewiele można kupić w sklepach. Przypominało mi się dzieciństwo i nasze puste półki. Doceniałam każdy ich gest. Pomyślałam: "Jak to dobrze, że w naszym kraju nie ma już takich problemów".

PIOTR ROGUCKI: Na Filipiny trafiłem w porze huraganowych wiatrów, wtedy bilety do Azji są najtańsze, było malowniczo, ale i groźnie. Gdy poznaje się świat i to, jak żyją inni, łatwiej można zrozumieć, że nasze problemy są mało ważne. Takie wyjazdy inspirują, uwalniają od stereotypów. Realizuję się, będąc ciągle w drodze, przez koncerty w kraju, za granicą, pragnę też, żeby inni znajdowali w mojej muzyce i tekstach możliwość podróżowania, zabieram ich więc tam, gdzie już sam byłem. Dla mnie wieczną tułaczką jest czytanie poetów, pisarzy, filozofów, bo każda dobra książka może stać się przełomem. Jedną z nich był "Kozioł ofiarny" Rene Girarda, socjologiczno-kulturoznawczy traktat, który zmienił moje podejście do świata. Czytam, bo wciąż szukam nowych mistrzów i nowych podróży.

CEZARY KOSIŃSKI: Wierzę, że nic nie dzieje się przypadkiem, a czasem z pozoru błahe, niezwiązane ze sobą zdarzenia nieoczekiwanie splatają się w jakąś historię. Tuż po studiach zagrałem Karlosa w "Krawcu" Sławomira Mrożka (reż. Michał Kwieciński - red.). To było w 1997 roku, a dziś w Teatrze Narodowym w "Dowodzie na istnienie drugiego" (reż. Maciej Wojtyszko - red.) gram Mrożka właśnie, który po przeczytaniu "Operetki" Witolda Gombrowicza postanawia napisanego w 1964 roku "Krawca" nigdy nie oddawać do druku. Maleńki, niewinny zbieg okoliczności. Ale to nie wszystko, akcja "Dowodu..." rozgrywa się na południu Francji, gdzie Gombrowicz spotyka się z Mrożkiem. Kiedy zacząłem pracę nad przedstawieniem, postanowiłem, że kiedyś wyruszę w podróż, żeby odwiedzić Vence, przepiękne prowansalskie miasteczko, w którym Witold Gombrowicz spędził ostatnie lata życia. I znów zbieg okoliczności - kilka dni później, jeszcze przed premierą "Dowodu..." moja żona zostaje finalistką Festiwalu Mody i Fotografii w Hyeres (to dosłownie dwa kroki od Vence). Postanowiliśmy pojechać razem. Potem następuje kolejne zaskakujące zdarzenie. "Dowód..." zaczyna się sceną, kiedy jako Mrożek siedzę na leżaku, jest mi niewygodnie, kręcę się, poprawiam mebel, w końcu spadam na ziemię. Wymyśliłem tę etiudę w trakcie prób i weszła do przedstawienia. Tuż po przyjeździe do Hyeres, w przepięknej Villi Noailles wyszedłem na porośnięte trawą patio, stało tam mnóstwo leżaków. Postanowiłem usiąść. Najpierw usłyszałem śmiechy, potem zorientowałem się, że znalazłem się jakoś dziwnie nisko. Dopiero po chwili zrozumiałem, że leżak się pode mną zapadł, dokładnie tak jak w przedstawieniu - siedziałem na trawie. Tak, życie bywa podróżą, czasami bardzo zabawną i pełną nieoczekiwanych zwrotów akcji.

PATRICIA KAZADI: Cztery lata temu poleciałam do Indonezji. Jestem wierząca, lubię miejsca służące odosobnieniu. Podróżuję, aby medytować. Spotkałam tam w slumsach człowieka, który mieszkał na ulicy w kartonie, a w odległości zaledwie kilometra stały luksusowe wille, piękne hotele. Cały jego dobytek mieścił się w pudełku. Podeszłam do niego, bo jego uśmiech rozświetlał całą ulicę. Spytałam, dlaczego jest taki radosny, odpowiedział: "Słońce świeci, jestem zdrowy, rozmawiam z piękną kobietą, czemu mam być smutny?". Zrobiło mi się głupio - było upalnie, a po powodzi potwornie śmierdziało, szłam w kaloszach, do buta wleciało trochę wody, więc ja, paniusia, narzekałam na warunki. Ta podróż nauczyła mnie, że można mieć pozytywne podejście do życia i szukać dobrych stron w każdej sytuacji. Od tamtej pory prowadzi mnie życiowe motto: "Wdzięczność za wszystko, ponad wszystko". Często wspominam tamte chwile, uczę się nie marudzić, tylko wysyłać dobrą energię. Wierzę, że to, co dajemy innym, do nas wraca. Każdego dnia staram się być dobrym człowiekiem. Po prostu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji