Artykuły

Kowboj czyli kto? Teatr dla uczulonych

"W samo południe" Sebastiana Liszki i Wojtka Ziemilskiego w reż. Wojtka Ziemilskiego w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu. Pisze Adriana Prodeus, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Alergia na teatr, raz zdiagnozowana, staje się wyrokiem. Zwłaszcza dla pacjenta, któremu niełatwo wyeliminować ze swego otoczenia czynniki patogenne, gdyż kocha, gdy coś jest na żywo. I gdy z alergenem ma kontakt całe życie, od wczesnego dzieciństwa. Przypadek Wojciecha Ziemilskiego do takich właśnie należy: dziadek, Wojciech Dzieduszycki był tenorem, babka Halina zajmowała się reżyserią operetkową, oboje prowadzili kabaret "Dymek z papierosa". Pacjent łykał duże dawki alergenu podczas kolejnych edycji Festiwalu Teatru Otwartego we Wrocławiu. Studia zagranicą w dziedzinie choreografii, fascynacja Jérôme Belem i innymi nowatorami tańca dopełniły dzieła - dowodem na skuteczną terapię pacjenta stało się odczulanie za pomocą postdramatycznego teatru.

Mimo różnych terapii odwykowych (detoksykacja, uzupełnienie niedoborów fikcji oraz leczenie objawowe symptomów radykalnego odstawienia od sceny teatralnej), trudno tu o substancje zastępcze, gdyż uzależnienie od performansu i zaprzestanie jego używania prowadzi do zespołu odstawienia - zaburzeń na różnym tle. Głodu teatru, w przeciwieństwie do innych, miękkich używek artystycznych, nie zaspokoi ani film, ani wystawa; organizm żądny jest bodźców najmocniejszych - cóż z tego, że są dlań szkodliwe? Świat przedstawiony na scenie jako iluzja rzeczywistości, aktorzy wcielający się w postacie, czwarta ściana, reżyser jako demiurg - odczyn alergiczny na powyższe czynniki wskaże znaczną obecność przeciwciał. Autoterapia polega na eliminacji. Z codziennej diety usuwa się kolejne elementy (spektakl bez scenografii, bez sztywno określonych i przypisanych aktorom postaci, z kolektywną reżyserią, etc.) i obserwuje reakcje. Najlepsze rezultaty pojawiają się wówczas, gdy dzieło sceniczne skupia się na kwestii tożsamości: kto występuje, jak przedstawia się odbiorcy, kim są ci siedzący naprzeciw, o kim mówi się, przywołując realne bądź wymyślone postaci.

Po czterech latach terapii, początkiem której był monodram "Mała narracja" w 2010 w warszawskim Teatrze Studio, obecny stan pacjenta wypada ocenić jako dobry. Sprawiły to afabularne, pozbawione inscenizacyjnych sztuczek działania, zwane w brytyjskiej terminologii live art czyli realizacje na pograniczu performansu, tańca i instalacji, które zakładają trwanie w czasie i fizyczną obecność wykonawców podczas kontaktu z widownią. "Mała narracja" była wykładem peformatywnym, w którym Wojciech Ziemilski zaprezentował swój stosunek do mikrohistorii na przykładzie współpracy swego dziadka ze Służbą Bezpieczeństwa; wywód przeprowadził za pomocą przeszukiwania portalu Youtube oraz lekturze traktatu "O pewności" Wittgensteina. W parateatralnej "Mapie", zrealizowanej w Komunie Warszawa, mogło wziąć udział tylko pięciu widzów, z których każdy otrzymywał inny przedmiot, wiodący go przez przestrzeń gry. Także w performansie "Pokrewni" na Festiwalu Malta (2012), widownia stawała się współtwórcą sytuacji scenicznej.

Najnowszy zabieg terapeutyczny własnego pomysłu to seans w Teatrze im. Szaniawskiego w Wałbrzychu pod hasłem "W samo południe". Jak działa?

Najpierw uczestników/widzów spektaklu prosi się - jeszcze w foyer, przed wejściem na salę - o hasła, którymi dałoby się podsumować polską rzeczywistość po 1989. Ponieważ odpowiedzi zbierane są publicznie, trzeba zdobyć się na odwagę i wytrzymać przymus interakcji. Dla niektórych (na przykład dla mnie tego dnia) to zadanie nie do przejścia. Ale to i tak mniej angażująca osobista forma indagacji niż w "Prologu", koprodukcji Teatru Ochoty i krakowskich Reminiscencji zrealizowanej w 2012 roku pod hasłem z Jeana-Jacquesa Rousseau: "Zrób z widzów spektakl; spraw, żeby się stali aktorami; zrób tak, by każdy się widział i sobie podobał w innych, tak, by wszyscy byli lepiej zjednoczeni". Pytano tam, czy kiedyś zasnęłeś/aś w teatrze? czy wyszedłeś/wyszłaś przed końcem? czy zdarzyło ci się śmierdzieć w teatrze? czy wyobrażałeś/aś sobie, że aktorzy i widzowie są nadzy? W Wałbrzychu występujemy jako obywatele, nie jako prywatnie obnażone osoby - niemniej wciąż wymaga się od nas czegoś więcej niż tylko odsiedzenia w fotelach i mniej lub bardziej krytycznej oceny przygotowanego dla nas przedstawienia. Zaczepki o jego sens, współodpowiedzialność przy tworzeniu to pierwszy punkt antyalergicznej terapii. Podane przez nas hasła, obok uprzednio przygotowanych (między innymi "Bezrobocie forever", "Gówno, nie rewolucja", "Miałeś chamie złoty róg", "Triumf Biedronki") są potem skandowane i wyświetlane na scenie obok wspomnień aktorów czy archiwalnego wydania "Dziennika telewizyjnego" z wyborów w 1989 roku. Wszystkie narracje, bez względu na rozmiar, są traktowane równorzędnie. Aktorzy mówią jednocześnie - do nas dociera więc kakofonia sprzecznych zdań. Że lecznicza dla tych, którzy uczuleni są na jeden, główny sens płynący ze sceny, nie trzeba przypominać.

Jak można mówić o historii? - pyta Ziemilski i nie kieruje tej kwestii tylko do samego siebie czy wałbrzyskiego zespołu, ale właśnie do nas. Niektórzy nie pamiętają nic, bo byli za młodzi, albo nawet nie było ich jeszcze na świecie (jak się dowiadujemy, siedemnaście milionów rodaków 4 czerwca 1989 nie miało ukończonych osiemnastu lat). Inni zaś rozpamiętują zbyt wiele. Jednak nie o wiek tu chodzi. Pamiętanie rodzi się z powtarzania, z fraz, z obrazów, których nie można potem zapomnieć. Pamięci lokalne nakładają się na pokoleniowe, jednostkowe na zbiorowe. Ziemilski nie próbuje ich rozdzielać. Fakty z wiadomości telewizyjnych są równoprawne ze wspomnieniem, gdzie się wtedy było, z kim kochało. Przepowiednie, wróżby, marzenia wpływają na to, co myślimy, że się zdarzyło, a jest tylko zaklinaniem rzeczywistości (jak - kuriozalny w zasadzie - tekst: "skończył się w Polsce komunizm"). W pewnym momencie aktorki informują nas, że zostały przez reżysera poproszone o parę słów w jego imieniu. I mówią, w pierwszej osobie, od siebie: że nie pamiętają, na kogo głosowały, że nie wiedzą nawet dokładnie, co było wtedy dla nich ważne, że chciałyby mieć pewność, że dobrze rozumieją, co znaczy, że ktoś, kogo wybraliśmy w wyborach, nas reprezentuje. Że w polityce chodzi o zaufanie, a zatem kandydaci z okręgu wałbrzyskiego z 1989 roku, o których dawno świat zapomniał, jakkolwiek byśmy ich dziś dyskredytowali, byli wtedy naszymi przedstawicielami.

Owi wałbrzyscy kandydaci z 1989, których aktorzy szukali jak dziennikarze-detektywi, połączeni są w zbiory: tych, z którymi nie dało się rozmawiać, tych, którzy są starzy, chorzy i odmówili udziału, tych, którzy wiedzą, jak zrobić ten spektakl, którzy mają ranczo, którzy są profesorami i tak dalej. Dochodzenie, wywiady niewiele dały i klęska badawcza staje się tematem spektaklu. Podobnie jak prywatne narracje aktorów, wnoszących na scenę swoje własne przedmioty, które przypominają im o wydarzeniach z ostatnich dwudziestu kilku lat. Opowieść jest rwana, niechronologiczna, pozbawiona hierarchii. Każdy występuje we własnym imieniu. Sara Celler-Jezierska pamięta, jak jej rodzice się rozwodzili, Ryszard Węgrzyn, że kupił sobie adidasy, Rozalia Mierzicka, zapach karmy psów w sklepie, gdzie pracowała. W wycinku z gazety znajduje się wiersz Andrzeja Waligórskiego "Chciałbym mieć na przełęczy/ dom godny starego kowboja". Czemu akurat to się pamięta, a nie coś innego? W innej swojej pracy, odbywającej się w noc rzekomego końca świata, przewidzianego przez Majów, Ziemilski puścił na budynku Mariotta świetlny napis, zamiast wyświetlanej zwykle w tym miejscu reklamy. "Czy wąż ma złotą skórę? Czy powinien mieć?". Cytat z "Piosenki o końcu świata" Czesława Miłosza przypominał, że siła sugestii zaćmiewa nasze myślenie, że przecież uczyli nas w szkole, że "innego końca świata nie będzie".

Live art, którą w przestrzeni miejskiej, galerii czy sceny uprawia Ziemilski, to przede wszystkim strategia, żeby łączyć różne praktyki nie należące pozornie do sztuki. Problem z określeniem gatunku tego, w czym uczestniczymy, budzi dezorientację, a zarazem otwiera na nowe sposoby percepcji, świeżość myślenia.

Chorych jest więcej. Wielcy Alergicy to między innymi Rimini Protokoll, Gob Squad, Marcus Ohrn, Public Movement, czy Nature Theater of Oklahoma. Łączy ich używanie tekstów niedramatycznych, praca na znalezionym materiale i obnażanie na scenie procesu poszukiwań. Posługują się tańcem, wideo, sztuką współczesną. Medium nie gra tu jednak roli, ponieważ interdyscyplinarność to nasze naturalne otoczenie, a nie temat sam w sobie. Komunikują się zaobserwowanym, niewyimprowizowanym gestem, nierzadko ich działania można odebrać jako manipulację widzem. Celem staje się zmiana percepcji, lecz nie podczas występu, ale później, po wyjściu z sali - wtedy bowiem spektakl dopiero się zaczyna. Czy nie jest za bardzo domknięty? Czy wciąż zostawia przestrzeń dla widza? - to kwestie, które wciąż stawia sobie Ziemilski.

W Polsce najbliższa działaniom widocznym w spektaklu "W samo południe" jest Akademia Ruchu - awangardowa grupa założona w 1973 roku w Warszawie przez Wojciecha Krukowskiego. Tam też chodziło o wspólną pracę performerów i widzów, kolektywne poszukiwanie. AR pracowała poprzez akcje na ulicy i na scenie nad "uzwyczajnieniem" teatru, uczynieniem go aktywnością filozoficzną i obywatelską dnia codziennego. Używała "teatru zachowań", na przykład stania w kolejce jako czynności samej w sobie, oraz narracji wizualnej, na przykład polskiej flagi "odgrywanej" na zamarzniętej Wiśle, widocznej dla pasażerów tramwaju. To, co w Wałbrzychu robi Ziemilski, przypomina działania Akademii Ruchu, gdy publiczność nasłuchiwała w ciemności działań grupy aktorów, którzy dopiero po wykonaniu pracy wychodzili i zapalali światło, ukazując połączone w nowe słowa fragmenty pociętych transparentów z propagandowymi hasłami ("Wieża" 1975) albo gdy półnaga osoba cały dzień stała na ulicy pośród zbioru należących do siebie przedmiotów, które tworzyły rodzaj prywatnej encyklopedii codzienności ("Człowiek i jego rzeczy" 1978).

Teatr dla uczulonych ma być przedsięwzięciem, w którym chcemy się czegoś dowiedzieć. Jeśli pierwotne założenia okażą się chybione, to też dobrze: stematyzujemy porażkę. Na przykład plakat "W samo południe" jest ikoną pierwszych wolnych wyborów z Garym Cooperem z kartą do głosowania zamiast rewolweru i znaczkiem Solidarności w klapie, ale gdy go zanalizować, okaże się, że treść filmu nijak ma się do tego, co miało stać się wtedy udziałem obywateli. Co więcej, plakat karierę zrobił dopiero w archiwum, bo 4 czerwca zdążył trafić tylko na kilka ulic Warszawy. Czemu akurat kowboj stał się jego bohaterem? Autor plakatu Tomasz Sarnecki tłumaczył w jednym z wywiadów: "Szukałem bohatera, takiego jedynego sprawiedliwego, który poprzez swój wspaniały, szlachetny, nieskazitelny wizerunek byłby w stanie udźwignąć ciężar ponad miarę jednego człowieka. Idealnym rozwiązaniem było znalezienie kogoś powszechnie znanego, lecz nie obarczonego odium naszych czasów, większej lub mniejszej polityki. Dlatego nie zdecydowałem się na wizerunek Jana Pawła II czy Lecha Wałęsy, ale właśnie Gary'ego Coopera".

Wałbrzyski zespół w spektaklu przypomina, że marzymy o dobrym szeryfie za każdym razem, idąc na wybory. Tymczasem po latach zostaje lament skarg jak w litanii zlikwidowanych w regionie zakładów: elektrociepłowni, kopalń, fabryk, zakładów odzieżowych. Pokaz slajdów tych miejsc robi wrażenie nie tylko dlatego, że właśnie kandydat z 1989, Ryszard Najsznerski był ich jedynym syndykiem. Także dlatego, że widok z Wałbrzycha na pobojowisko przemysłu przypomina dziś prerię z westernu. Istnieje jeden lek na alergię, nie tylko na teatr, ale też zaczadzenie ideą. Ziemilski stosuje go ze świetnymi efektami - to po prostu myślenie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji