Artykuły

Gorejąc nie wiesz - reaktywacja

"Bitwa Warszawska 1920" Pawła Demirskiego w reż. Moniki Strzępki w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Joanna Ostrowska, członek Komisji Artystycznej XX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Konstanty Puzyna ponad czterdzieści lat temu, w rok po wydarzeniach grudniowych, swoje sprawozdanie z Łódzkich Spotkań Teatralnych zatytułował tym właśnie cytatem z wiersza Norwida, wiersza, który dostarczył polskiej kulturze kilka znaczących tytułów i mott. "Dlaczego tyle mówimy o przeszłości, a tak mało o dniu dzisiejszym? - pytał. I sam sobie odpowiadał: "Bo wszyscy boją się tego dzisiaj jak diabła. [...] To nie jest dla nas realność, konkret, wśród którego się żyje, podległy opisom, ocenom, diagnozom, przekształcalny. [...] Tu dzisiaj to mgła, nieokreślony opar banału, wzniosłych ogólników, dobrych chęci i dezorientacji."

Od czasów, odległych przecież, w jakich pisał Puzyna, teatr zaangażowany i angażujący dokonał sporą woltę. Nie boi się już "dzisiaj", to ono zdaje się być ostatecznym uprawomocnieniem współczesnej sztuki teatralnej. Liczy się tylko "dzisiaj": szybkość i aktualność, trafność diagnozy - ekspresowy teatr, ekspresowe wnioski. Wczoraj w mediach, dziś na scenie. Lecz w wielu przypadkach "mgłę" (niebezpieczne od jakiegoś czasu słowo) zastąpił publicystyczny konkret, który także przynosi "nieokreślony opar banału" sklejony w spektakl głównie dobrymi chęciami i słusznymi racjami. Przykładów takich przedstawień można wskazać na polskich scenach mnóstwo. Artystów teatralnych zdaje się pobudzać do ich tworzenia okrągła rocznica polskiej bezkrwawej rewolucji - przełomu 1989. Ten sezon obrodził w spektakle rozliczeniowe, niektóre z nich usiłują jednoznacznie, choć nie zawsze przekonująco, pokazać, iż zło, dotykające nas teraz ma swoje źródła w tamtym zdarzeniu sprzed ćwierćwiecza, a ludzie, którzy byli głównymi działającymi tamtych czasów, to w gruncie rzeczy albo śmieszne kreatury, albo szczwani karierowicze.

Tytuł sprawozdania Puzyny nawiązywał do ostatniej sceny spektaklu "Koło czy tryptyk" Teatru 77, która była trawestacją słynnej barowej sceny z "Popiołu i diamentu". "Ta wypowiedź teatralna - pisał krytyk - jest już czymś więcej niż teatrem. [...] Każe nam spojrzeć na całe nasze minione ćwierćwiecze i zrobić własny, indywidualny rachunek sumienia." Rachunek sumienia powinien być wyrazem szczerości przede wszystkim wobec siebie, stąd też często nie jest sprawą przyjemną. Artyści, którzy starają się robić rachunek sumienia w imieniu innych - widzów, ale też społeczeństwa czy narodu, moim zdaniem zbyt łatwo ferują wyroki wskazujące winnych grzechu. A przecież, o czym warto pamiętać - gorejąc nie wiesz...

"Bitwa Warszawska 1920" Pawła Demirskiego, w reżyserii Moniki Strzępki w Starym Teatrze choć odwołuje się do wydarzeń sprzed niemal stu lat, znakomicie wpasowuje się w kategorię "współczesny" bo w gruncie rzeczy rozprawia o naszym dzisiaj. Cud nad Wisłą nie jest w krakowskim spektaklu kostiumem historycznym, który ma nadać uniwersalny wymiar zdarzeniom prezentowanym na scenie. Jest potraktowany jak wyrazista sytuacja opowiadająca o ludziach, którzy postawieni są w sytuacji konieczności dokonania wyboru, podjęcia działania - gorejąc nie wiedzą, czy staną się wolni, czy to, co ich, będzie zatracone. O tym, że dla twórców spektaklu ta sytuacja ludzka nie jest jedynie opowieścią o historii, świadczą wyświetlane na początku "Bitwy..." twarze przywódców "walki o niepodległość" z czasów komuny. To tak, jakby Strzępka z Demirskim pytali: a oni jacy byli i jak się zachowywali w tych chwilach, które rozgrywały się za kulisami i nie dostały się na karty wielkiej historii?

Poza tym prostym dość chwytem nasze "dzisiaj" pojawia się w spektaklu na przynajmniej dwóch, o wiele bardziej złożonych, poziomach. Paradoksalnie pierwszy z nich tworzony jest przez temat, który w sposób krytyczny wpisuje się w to, czym żyje oficjalna część polskiej sfery publicznej: w dyskusje i spory dotyczące polskiej historii oraz wpływu, jaki ma ona na obecny kształt polskiego życia. Ojczyzna szarpana deklinacją przez rozmaitych oficjeli już ledwo dycha i coraz trudniej odnaleźć jej atrakcyjność. Nawet jeśli pretekstem do powstania "Bitwy Warszawskiej 1920" był urra patriotyczny film Hoffmana, to duet twórców odbił się od niego i powędrował w swoją własną, o wiele bardziej interesującą, stronę. Dzięki obrazowaniu zagadnień nie tyle poprzez rekonstruowanie zdarzeń historycznych (mimo iż poszczególne wyświetlone nad sceną napisy odsyłają nas do konkretnych miejsc i momentów przed bitwą), lecz przez ukazywanie ludzi, którzy muszą się wobec tych zdarzeń określić, spektakl nabiera wielowymiarowości, nieoczywistości i - duże słowo - mądrości. Jest to dla mnie bardzo cenna cecha tego przedstawienia, że w czasie bardzo mocnych i spolaryzowanych spojrzeń na polską rzeczywistość, duet, który dotąd też raczej określał się jednoznacznie po konkretnej stronie sfery publicznej, tu prezentuje postawę raczej myślicieli, niż agitatorów. Tak jakby to "gorejąc nie wiesz" obejmowało także ich. Mam wrażenie, że twórczy duet rzeczywiście i autentycznie pyta o sprawy, które go nurtują, a na które nie zna odpowiedzi. I dzieli się z widzami właśnie swoimi wątpliwościami, a nie tezami, które można przyjąć lub odrzucić.

Druga płaszczyzna, jaką mam na myśli, to bezustanne przenikanie się "teraz" i "wtedy" odbywające się w bardzo płynny i naturalny sposób. Szczerze mówiąc nie potrafię określić dlaczego tak się dzieje, ale owe współczesne wtręty (jak Piłsudski rozprawiający o mailach, czy aktorka kabaretowa wściekająca się, że w filmie gra ją ta Natasza z białymi zębami) absolutnie mnie nie rażą, nie są obcym ciałem, ale rzeczywiście pomagają zlać się "wtedy" i "teraz" w jedno "teraz" obejmujące również "teraz" naszego bycia w teatrze. Tak jak w chwili, kiedy Polska Mama (Dorota Pomykała) prosi wszystkich zgromadzonych w teatrze (przede wszystkim postacie, ale też widzów) o minutę ciszy. Nie ma w tym żadnego patosu zwykle towarzyszącego takim wezwaniom. Zamiast niego jest burkliwa irytacja matki wywołana przez bachory, które nawet minuty nie potrafią wytrzymać bez kłótni. I siedzieliśmy w fotelach przez minutę cicho, pod bacznym i karcącym spojrzeniem Pomykały, która była w tej scenie jakby obok postaci, obok tego, jak do tej pory grała. Zwykle irytujące mnie w teatrze gesty zaczepiania widzów przez postacie sceniczne (bo aktorzy są nimi w takich momentach bardzo starannie "otarczowani"), tak tu i scena milczenia, i przyjmowania "wódki" od Aktorki Kabaretowej (Marta Ojrzyńska) rzeczywiście zaznaczały jakąś formę stworzenia z widzami pytającej, chwilowej wspólnoty.

Muszę powiedzieć, że jestem nieco bezradna wobec prób udzielenia - opartej na analizie poszczególnych elementów - odpowiedzi na pytanie, jak to się dzieje, że spektakl ten skłonił mnie do wielowarstwowej refleksji, ale wiem, że działo się to w sposób, jakiego dawno nie doświadczyłam w teatrze. Mogę jedynie za Tomaszem Kubikowskim powtórzyć, że wobec spektaklu wybitnego - a za taki właśnie uważam "Bitwę Warszawską 1920" - aparat analityczny pozostaje bezradny.

Dla mnie największą wartością tego przedstawienia jest to, iż w zalewie łatwych diagnoz jego twórcy pokazują nam, iż nie mogą (nie potrafią? nie chcą?) właśnie jednoznacznie opiniować, wydawać werdyktów. Obejmuje to także aktorów, którzy w dużej części ucieleśniają po kilka postaci. Dawno nie widziałam w teatrze tak fantastycznej, wirtuozerskiej wręcz, a jednocześnie tak dobrze osadzonej w kontekście całości spektaklu gry aktorskiej całego bez wyjątku zespołu. Każda rola to majstersztyk. Moją faworytką jest Anna Radwan-Garncarczyk, która jako Kobieta z Poznania w bardzo długim monologu, nie będącym jakąś fascynującą opowieścią, ale rozważaniami nad codziennością, potrafi samym tylko słowem, mimiką, minimalnym gestem przykuć do siebie uwagę na kilka długich minut. To aktorzy swoją grą przydają jeszcze "Bitwie" wielowymiarowości i jeśli prezentowana jest w niej jakakolwiek "prawda", to dotyczy ona właśnie niejednoznaczności i złożoności natury ludzkiej. W tym kontekście absolutnie genialny (i używam tego z cała odpowiedzialnością za znaczenie tego słowa) jest Krzysztof Globisz jako Witos i ksiądz Skorupka. Jest rubasznie prymitywny a za moment naiwnie wzruszający; za chwilę śmieszny patos swojego bohatera zamienia w głęboki i autentyczny dramatyzm. Jego gra to wspaniały przykład aktorskiej wirtuozerii, która nie służy samej sobie, lecz jest pięknym głosem w sprawie sportretowania groteski i wielkości ludzkiego losu.

To właśnie głównie dzięki aktorom trudno w "Bitwie" znaleźć jednoznacznie pozytywnego, czy też odwrotnie - negatywnego bohatera. Uciekający w sen, unikający podjęcia decyzji Piłsudski (Michał Majnicz) burzy wyobrażenie, jakie stworzono o Naczelniku, jako o silnym i zawsze zdecydowanym człowieku, który się z niczym nie patyczkował. Ale czy taki obraz umniejsza w jakikolwiek sposób postać Wodza? Czy przywództwo nie może mieć także twarzy oglądającego każdą rzecz z kilku stron i ważącego słowa Mazowieckiego? Za co powinniśmy doceniać wodzów - czy za ich image osób władczych, czy za to czego, przezwyciężając własną niemoc, dokonali?

Czy to, że innym, niepotępionym jednoznacznie, bohaterem "Bitwy..." jest czerwony (także w sensie dosłownym) Feliks Dzierżyński (Marcin Czarnik), który też ucieka do Polskiej Mamy (Dorota Pomykała), ma być dowodem na to, iż duet twórców usprawiedliwia czy popiera to, co zrobiła postać historyczna? Możemy oczywiście udawać, że krwawy Feliks był z innej Mamy i wychował się w innej dworkowo-szlacheckiej kulturze niż Piłsudski i nie jest "nasz", bo Polacy to złote ptacy a nie brutalni oprawcy. Może i postać ta nie ma moralnego prawa recytować Norwida. Może i dobrze by było, gdyby w spektaklu Polska Mama, zamiast się z nim bawić, lała go po mordzie i się go wyrzekła, bo przynajmniej mielibyśmy satysfakcję, że złe ziarno zostało odsiane. Ale niestety - Dzierżyński też jest z naszych i musimy się nauczyć z tym żyć.

Dla mnie najważniejszą sprawą w tym spektaklu jest to, iż jego twórcy nie boją się postawić bardzo kontrowersyjnego zagadnienia przed widzami: czy rzeczywiście niepodległość kraju jest taką wielką, nadrzędną wartością? Czy rzeczywiście wywrócenie jednostkowego życia do góry nogami w imię wyższych, ojczyźnianych celów, musi spotykać się z aplauzem? Czy rzeczywiście zapracowaliśmy - my dwadzieścia pięć lat temu i my w 1920 roku na niepodległość, czy może, tak jak w spektaklu, po prostu nam się "udało"? Tu znowu twórcy nie udzielają żadnej odpowiedzi, zdają się tylko dzielić z widzami swoim zastanawianiem się, bo nawet nie wątpliwościami. Wartością takiego prezentowania sprawy jest nieustanne kontrapunktowanie rozmaitych postaw, dzięki czemu "Bitwa..." nie zamienia się w spektakl z tezą. Ostatnim akordem spektaklu Strzępki i Demirskiego jest właśnie wiersz Norwida "Po to właśnie". Brzmi on mocno, wyraziście, aktualnie i bardzo rewolucyjnie. Zamyka spektakl zostawiając nas z Norwidowskim przesłaniem: "Wiary dziś życzę Tobie, że zostanie/ Bo na tej ziemi jesteś po to właśnie/ By z ognia zgliszcza/ Mógł powstać dyjament/ Wiekuistego zwycięstwa zaranie."

Najistotniejszym dla mnie przesłaniem krakowskiego spektaklu jest, że "gorejąc nie wiesz", ale mimo swojej niewiedzy i tak musisz działać. Współcześnie, dokonując w obliczu "okrągłej rocznicy" indywidualnego rachunku sumienia pod hasłem: "Czy wiesz, że jesteś po to właśnie!", możemy ponownie spróbować odpowiedzieć na pytanie sprzed czterdziestu lat: koło czy tryptyk?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji