"Mąż i żona" albo Fredro - inaczej
Lubimy Fredrę, chociaż nie zawsze się do tego głośno przyznajemy, i lubimy go takim, z jakim oswoiła nas szkolna lektura i teatralna tradycja. To Fredro w scenerii dawnych, podupadających już trochę dworków, z galerią pysznych typów, w której jest miejsce dla zaściankowego szlachciury, oddanego mu sługi, tęskniących za miłością panienek i młodzieńców - bawidamków. Taki świat - trochę retro, ale swojski i prosty, pokazany z humorem, opisany przez autora językiem giętkim, pełnym błyskotliwych sformułowań, stanowiących dziś urocze maksymy - ma nieprzemijający wdzięk. Trwają więc komedie Fredry na naszych scenach. Teatry sięgają po nie, bo dobre są na wszystko: na repertuarową posuchę, na smutki skołatanej codzienności, na artystyczny eksperyment, na sprawdzian aktorskich możliwości. A także - co wciąż potwierdza praktyka - na teatralną kasę...
Ze sprzedażą biletów na "Męża i żonę", sztukę której premiera odbyła się wczoraj w Teatrze "Wybrzeże", na jego sopockiej scenie kameralnej, też chyba nie będzie kłopotów. Sama zapowiedź tej pozycji, pierwszej z nowości obecnego sezonu artystycznego, wzbudziła ponoć duże zainteresowanie. Bilety kupowano jeszcze przed premierą, już grudniowe wieczory. To jedynie potwierdza popularność Fredry, którego nazwisko dla większości z nas jest gwarantem bezpretensjonalnej zabawy.
Sopockie przedstawienie nie tyle rozczaruje, co zaskoczy odmiennością. Nie mieści się bowiem we fredrowskim "stereotypie" ukształtowanym przez teatralne konwencje i literacką tradycję. Od tego schematu odbiega sam tekst komedii, grywanej rzadko, a przez to właściwie nieznanej. Sceniczna, niekonwencjona wersja utworu proponowana przez reżysera Jerzego Łapińskiego i autorkę scenografii Agnieszkę Gaździńską - to niejako konsekwencja tej inności, na swój sposób przez artystów odczytanej i zinterpretowanej.
Teatry rzadko wystawiały "Męża i żonę", za koronny argument podając skandalizującą wymowę sztuki, jej obyczajową śmiałość. To chyba był jednakże zaledwie jeden powód. Kto wie, czy drugim, twardszym nawet orzechem do zgryzienia nie stał się dla potencjalnych inscenizatorów sam charakter sztuki, tak odległej od wszelkich fredrowskich schematów, a dzięki temu chwalonej przez literacką krytykę. Krytycy podkreślali zgodnie jej ponadczasowość, wyraźnie przez autora sugerowany uniwersalizm. To pierwsza, uwidaczniająca się już w realiach czasu i miejsca akcji, różnica. Pałac, kominek, taras, są elementami w pewnym sensie umownymi, nie konkretyzują epoki, w takim stopniu jak zagracone saloniki czy ogrodowe altanki. Ale jest i sprawa bardziej istotna - konstrukcja dramatu. Ma on wprawdzie atrybuty komedii, wyraźnie określane charaktery, przejrzystą intrygę, sporo typowych dla komedii sytuacyjnych zawikłań, lecz przecież tworzy to wszystko komedię "gorzką", by użyć wyróżnika często stosowanego przez kinematografię. Zarówno zakończenie komedii, jak i jej temat oraz cechy, które karykaturalnie ujawnia autor w swych bohaterach stanowią pewną, w sumie mało optymistyczną diagnozę ludzkich zachowań. Komediowa otoczka, komediowe "opakowanie" skrywa ostrą satyrę i smutną refleksję o zakłamaniu i fałszu, o grze pozorów i konwenansów w życiu towarzyskim i rodzinnym. To oczywiście jest stare jak ludzki rodzaj i chyba aktualne zawsze i wszędzie.
Z tego też założenia zdaje się wychodzić młoda plastyczka Agnieszka Gaździńska, autorka scenografii (to jej praca dyplomowa na PWST). Upraszcza kostiumy, stylizuje je tak, by nie narzucały skojarzeń z żadną konkretna epoką. Koncentruje się na kolorze, ubiera bohaterów w stroje o barwach jednolitych, ostrych, soczystych. Elwira (Dorota Kolak) nosi suknię różową, lekko wpadającą we fiolet, Justysia (Joanna Kreft-Baka) ma sukienkę czerwoną, panowie - Alfred (Igor Michalski) i Wacław (Jarosław Tyrański) do tej palety kolorów wnoszą zieleń i żółć. Sztuka napisana jest na te cztery głosy, kamerdyner (Jerzy Łapiński) pojawia się epizodycznie. Mocne barwy strojów kontrastują ze sobą, ale też wspaniale grają na tle srebrno-szaro-czarnym. Dekoracja - zakomponowana na scenie niby-wnętrze z bocznym dużym oknem dającym znakomite efekty odbić - zmierza jeszcze bardziej w stronę uproszczenia i unowocześnienia. Plastycznie komponuje się to oryginalnie, ale stwarza scenerię raczej w stylu "kosmicznej odysei", opowieści z gatunku i na pewno nie każdemu przypadnie do gustu. To już całkowite przełamanie fredrowskiego stereotypu - odważne, wysmakowane, chociaż pozbawione chyba wdzięku, nazbyt surowe. Wdzięk uroczego pastiszu ma za to muzyka Andrzeja Głowińsklego, której mogłoby tu być odrobinę więcej.
Cały ciężar nietypowej komedii spoczywa na barkach wykonawców, którym udaje się rzecz wcale niełatwa: podanie trudnego, archaicznie brzmiącego tekstu w sposób nieafektowany, zwyczajny, współczesny niemal. Cała czwórka demonstruje w interpretacji postaci umiar, kulturę, młodzieńczy temperament i aktorską inwencję, pozwalającą na nawiązanie kontaktu z widownią. Mimo wszystka wyczuwa się jednak tu i ówdzie jakiś dystans wobec tekstu, który niestety, nie brzmi tak dowcipnie jak inne Fredrowskie dzieła. Jest trochę tak, jakby i sami aktorzy byli odrobinę zdumieni tym innym, nietypowym Fredrą i próbowali przełamywać własne tym faktem zaskoczenie.