A jednak - nie
NIEDAWNO pisałem w "Kamenie" o teatrze Becketta oceniając go pozytywnie, ściślej - pisałem o "Godocie" i o "Końcówce". W sztukach tych obok absurdu dotychczasowego życia człowieka dojrzałem nurt buntu, czego wielu nie widzi lub nie chce widzieć. Pozwoliło mi to z kolei ujrzeć wartości beckettowskiego teatru nie tylko w mistrzostwie zupełnie nowej formy, lecz również w problematyce. Niestety, inaczej jest z "Krzesłami" Ionesco. Dość często spotykałem się z opinią poważnych nawet znawców teatru stawiającą znak równości między Beckettem a Ionesco. Ja tych wielkości nie równałbym. Chyba, że chodziłoby o walory artystyczne ich dramatów, o nową konwencję formalną dzieła, a także o jego sceniczność. I o tym przede wszystkim mówić można z entuzjazmem, jeśli chodzi o "Krzesła". Niewątpliwie trzeba nie lada mistrzostwa, żeby w ciągu półtoragodzinnego spektaklu, zapełniając scenę tłumem niewidzialnych postaci, które dają złudzenie istnienia w realnym wymiarze, ani na chwilę nie osłabić napięcia, przeciwnie - potęgować go krok po kroku. Złudzenie jest pełne, a równocześnie widz przez cały czas jest jak najbardziej świadomy fikcji. Słowo dialogu urasta w sztuce do roli elementu strukturalnego. Wraz z gestem i mimiką aktora staje się syntezą kompozycji, substytutem akcji, układu dramaturgicznego, jak również skrótem fabuły. Dialog między Starą i Starym i poszczególne ich dialogi z niewidzialną Piękną, z niewidzialnym Pułkownikiem i z niewidzialnym Fotografikiem pozwalają dokładnie poznać nie tylko dotychczasowe życie realne staruszków, lecz otwierają szeroką perspektywę na sferę najtajniejszych marzeń całego ich życia. Widzimy bohaterów sztuki w wymiarze historii życia realnego, lecz również widzimy ich od podszewki, w kategoriach zagadnień freudyzmu. W wymiarze realnego życia otrzymujemy skrótową historię dwojga ludzi, którzy przed wielu dziesiątkami lat poznali się w Paryżu, pokochali i, nie zaznawszy w życiu niczego poza goryczą rozczarowań i ciężką, jednostajną pracą powszedniego dnia, dożyli późnej starości. Nie było im nawet dane mieć dzieci. Są straszliwie samotni. Ciąży nad nimi balast bezbarwnego, pustego życia. Stary jest odźwiernym jakiegoś domu na wyspie paryskiej Sekwany. Przed nim i przed Starą co wieczór otwiera się otchłań smutku i osamotnienia. Nadchodzą i męczą wizje przeszłości, powoli narasta coś, co musi znaleźć ujście. Tym "czymś" nie jest normalny, ludzki rozrachunek z życiem u progu pogrążenia się w niebyt. Więc co nim jest? I tu Ionesco jak fachowy psychoanalityk odsłania długo tłumione urazy psychiczne staruszków, ujawnia źródła kompleksów. U Starego będzie to niewyżyty instynkt władzy, a właściwie prawidłowo według Freuda - popędowa siła agresji. W kręgu tej ukrytej siły znajduje się też częściowo Stara, która głośno wypowiada marzenia Starego o tym, kim to on mógłby w życiu być: "naczelnym prezydentem", "naczelnym marszałkiem" itp... Gdy przybywa imaginacyjny Cesarz, Stary staje się Marszałkiem jego Dworu. Zarówno u Starego jak i u Starej występuje niezwykle silnie "libido". Ów ukryty nurt erotyczny wybucha w rozmowie Starej z niewidzialnym Fotografikiem. Z tej również siły wywodzą się niewyżyte tęsknoty macierzyńskie Starej, które przenosi ona na Starego, pieszcząc i kołysząc go w ramionach w pierwszej części sztuki. A więc "Krzesła" to nic innego jak droga do oczyszczenia, do freudystowskiego "catharsis", oczywiście oczyszczenie nie może być całkowite, gdyby bowiem Ionesco ukazał widowni proces uzdrawiania "pacjentów", sztuka przestałaby być dziełem literackim i stałaby się bardziej historią choroby, wyjętą z archiwum psychoanalityka.
Tego co w "Krzesłach" jest irracjonalne, bełkotliwe, nielogiczne w rozumieniu konwencji realistycznej, nie możemy zrozumieć bez przełożenia na język freudystowskiego marzenia sennego. I tu zatem dominuje freudyzm, który daje sztuce podbudowę filozoficzną i rzutuje na jej konwencję formalno-artystyczną.
A zatem nie problemu rozkładu francuskiego drobnomieszczaństwa należy szukać w "Krzesłach" Ionesco, nie obrazu ludzkości ze swą widmową, nieuchwytną prawdą i nie uogólniającej ilustracji bezsensu życia szarego człowieka.
"Krzesła" to nic innego jak literacka transpozycja freudystowskiego wykładu w związku z konkretnym przykładem. Stąd pesymizm "Krzeseł", acz ponury i straszliwie przytłaczający, wbrew pozorom nie wiąże się bynajmniej z pesymistyczną wizją świata. Jest to ten sam pesymizm, z którym spotykamy się na każdym kroku w szpitalach w szczególnie ciężkich wypadkach chorobowych. Ale to już jest zagadnienie biologiczne nie mające nic wspólnego z koncepcją życia czy świata.
Można zatem śmiało zaliczyć sztukę Ionesco do liczby tych dzieł literatury zachodnio-europejskiej, które pełne są zagadnień freudyzmu. W ten zaś sposób, nie odmawiając autorowi mistrzostwa dramaturgicznego, należy pozbawić ją waloru tej reprezentatywności dramaturgii nowoczesnej, która niewątpliwie cechuje teatr Samuela Becketta, teatr nie tylko ukazujący tragedię drogi ludzkości, prowadzącą do zagłady, do owej "końcówki", poza którą jest tylko powrót do epoki maczugi, lecz sugerujący konieczność buntu, a więc teatr walczący o lepszą koncepcję świata. U Ionesco walki nie ma, jest tylko stwierdzenie przypadku klinicznego, jest sugestywne literackie przedstawienie jego historii i na tym koniec. Nic nie rozładowuje u Ionesco przytłaczającego nastroju pesymizmu, nic nie wskazuje nowej drogi. Sprawa jest zamknięta i skończona w kręgu jednostkowego życia dwojga starców. Nie ma tu twórczego uogólnienia. Możemy powiedzieć: cóż nas wreszcie obchodzi los staruszków, możemy obdarzyć Starego i Starą współczuciem - i to wszystko. Nie ma więc podstawy równać rzeczy nierównych: "Krzeseł" i "Godota" czy "Końcówki". Nierówna jest ich ranga problemowa i nierówna miara krytyczna.
Widziałem "Krzesła" w wykonaniu zespołu teatru katowickiego na gościnnym występie w Lublinie i widziałem tę sztukę na Scenie Prób w Domu Kultury i Nauki w Warszawie z Mikołajską i Świderskim. Muszę stwierdzić, że interpretacja warszawska dała mi większą siłę przeżycia. Mikołajska jako Stara była o wiele bliższa filozoficznej istocie sztuki. Biorąc Starego na kolana, huśtając i "hołubiąc" go jak prawdziwe dziecko, zbliżyła się do właściwego, freudystowskiego odczytania znaczenia "Krzeseł". Pamiętam również niezapomniany moment wejścia Cesarza. W Warszawie była to smuga niezwykle silnego światła rzuconego od drzwi wejściowych widowni na scenę. Efekt był taki, że kto żyw odwrócił się, wypatrując Cesarza. A on szedł przez całą długość sali krokami majestatycznymi, zilustrowanymi muzycznie. Upłynęło kilka minut napięcia; wśród absolutnej ciszy widowni niewidzialny Cesarz wszedł po schodkach na scenę. To było dobre, naprawdę dobre. Inny, lepszy również był Mówca, choć moim zdaniem, w Warszawie tak samo koncepcja tej trudnej i zagadkowej nieco postaci poszła po linii łatwizny rozwiązania realistycznego, a być może Mówcę trzeba rozumieć jako granicę między snem a jawą, i dać temu wyraz w inscenizacji.
Osobna uwaga należy się sprawie przekładu. Świetny dialog sztuki, skrzący się subtelną tkanką francuskiej finezji słowa, po mistrzowsku oddała Maria Bechczyc-Rudnicka wespół z Konradem Eberhardtem.
Niniejszemu artykułowi nadałem tytuł "A jednak - nie". Intencja, jak się wydaje, wyraźna. Sztuka Ionesco, aczkolwiek dobra, nic nam w gruncie rzeczy nie daje, w przeciwieństwie do teatru Becketta. Czy zatem nie trzeba jej grać na deskach polskich scen? Nie, nie o to chodzi. Można i nawet trzeba, lecz konieczne jest równocześnie właściwe jej odczytanie. Niestety, artykuł K. Eberhardta w programie obu teatrów nie spełnia całkowicie tego zadania. A sztuka jest tego rodzaju, że widzowi trzeba dopomóc w jej percepcji, dopomóc prawidłowo.
Udostępnienie scenom polskim "Krzeseł" Ionesco zasługuje przecież na aplauz. Uważam, że widz polski powinien zapoznać się z czołowymi pozycjami współczesnej dramaturgii europejskiej. Bez tego nie jest możliwe wypracowanie naszego własnego sądu krytycznego i świadome odrzucenie tego co złe, a przyswojenie ziarna dobrego. Ważne to jest również dla rodzącego się kształtu naszego własnego teatru współczesnego.