Artykuły

Jak aktor z Opola zawojował Kanadę

- Dni na planie z Michaelem Douglasem, Kieferem Sutherlandem czy też Robinem Williamsem to takie słodkie torciki z tych zmagań, jakie mam przyjemność toczyć po wyjeździe z Opola - mówi MIROSŁAW POŁATYŃSKI, niegdyś aktor "Kochanowskiego", dziś reżyser i szef teatru w Kanadzie

Łukasz Baliński: Mija 10 lat od pana wyjazdu z Opola za ocean. Skąd wówczas taka decyzja?

Mirosław Połatyński: Grałem wtedy w opolskim teatrze i jednocześnie pracowałem od roku na kontrakcie w niemieckim Burghausen, gdzie wykładałem na trzecim roku aktorskim oraz prowadziłem opiekę nad studentami reżyserii. Dojrzewała we mnie myśl, żeby poszerzyć i pogłębić swoją wiedzę i umiejętności z dziedziny sztuki teatru i filmu. Stwierdziłem, że chciałbym spróbować swoich sił w reżyserii. Nie udało się jednak dostać do odpowiedniej szkoły w Niemczech czy też Austrii, ponieważ obowiązywał tam wówczas limit wieku do 28 lat, a ja miałem czwarty krzyżyk na karku.

Gdy pojechałem odwiedzić mamę do Kanady, która była tam od 1988 r., przyglądałem się pracy w tamtejszych teatrach. Rozmawiałem też z tamtejszymi aktorami i podpowiedzieli mi, że na York University jest bardzo ciekawy i mocny program z reżyserii i żebym tam spróbował swoich sił. Zrobiłem więc rozeznanie, jakie są możliwości. A gdy wróciłem do Opola, porozmawiałem otwarcie z dyrektorem Bartoszem Zaczykiewiczem, a on powiedział, że mogę jechać na trzy lata, i da mi na to urlop bezpłatny.

Ale pojechał pan na dłużej...

- Nie miałem w planie zostać tam dłużej, niż to było konieczne. Najpierw była nauka języka angielskiego, by osiągnąć wymagany poziom. Przyłożyłem się ostro i złożyłem papiery na uczelnię. Było 47 kandydatów na dwa miejsca, a do tego program ten jest uruchamiany co dwa lata, więc determinacja i motywacja była dość mocna. Zdałem egzamin i zacząłem studia reżyserskie w Centrum Filmu i Teatru. Śmieję się nieraz, kiedy wspominam ten moment, ponieważ zawiadomienie z uczelni o wynikach egzaminu otworzyłem dopiero po sześciu godzinach od otrzymania go i po wypiciu pół butelki whisky (śmiech ).

Po obronie pracy magisterskiej zacząłem myśleć o powrocie. Jednak zmieniła się sytuacja w moim rodzimym teatrze. Postanowiłem więc sprawdzić, czy sobie poradzę na kanadyjskim rynku. Zauważyłem, że jest tam pewna nisza, w którą warto się wkomponować. Założyłem więc teatr i instytucję kultury Atlas Stage Productions Canada i w takim kierunku machina ruszyła.

W Opolu miał pan ugruntowaną pozycję, za sobą ponad 20 lat pracy, główne role, wyróżnienia. Ryzykował pan, zostając w Kanadzie.

- Takie ryzyko zawsze istnieje, ale miałem już wcześniej w swoim życiu taki moment, kiedy bardzo dużo grałem i zacząłem czuć, że w pewien sposób ucieka mi gdzieś ta rzeczywistość poza teatrem, że zaczynam tracić z nią styk, że zaczyna brakować mi narzędzi, które przecież czerpiemy w teatrze z zewnątrz. Z ludzi i obserwacji świata.

Próby i występy od rana do nocy, trzy, cztery role. Nieraz z Małej Sceny biegłem grać prosto na Dużą Scenę. Niemalże na schodach łapały mnie garderobiane, żeby pomóc mi się przebrać. Jeszcze w Opolu zrobiłem sobie chwilę przerwy i nazwałem to hibernacją. Niektórzy sądzili, że odszedłem od teatru, ale tak się nie stało. Po prostu poszedłem na chwilę "w świat". Zobaczyłem, co się dookoła dzieje, co się pozmieniało, i to mi się bardzo przydało. A przede wszystkim było bardzo higieniczne dla mojego zawodu. Przedmuchałem sobie odpowiednio sensory.

Gdy wróciłem, wskoczyłem w sztukę "Ich czworo" i ta chwilowa przerwa okazała się w rezultacie świetnym pomysłem. I gdy tak spojrzałem na to wszystko z dystansu, poczułem, że chcę poszerzyć swoje horyzonty.

Jak pana odbierało środowisko w Kanadzie?

- Teatr polski jest w Kanadzie bardzo ceniony. Jest uznawany za jeden z trzech najlepszych na świecie. David Rotenberg, który wykładał na reżyserii, często mówił, żeby koledzy aktorzy w czasie zajęć z improwizacji przyglądali się, w jaki sposób wykorzystuję każdy skrawek sceny do budowania akcji. Mówił: "Patrzcie, bo macie okazję zobaczyć, w jaki sposób pracują na scenie polscy aktorzy i jak rozumieją i wykorzystują przestrzeń sceniczną". I przyglądali się, zadawali pytania i lubili ze mną pracować. To było bardzo miłe i często byłem dumny z tego powodu. Tym bardziej że dowiedziałem się, jak nas, aktorów polskich, odbierają za oceanem.

Krótko po ukończeniu studiów na York University miał pan już swoją własną kompanię teatralną.

- To była decyzja, która dojrzewała już na ostatnim roku studiów. Zauważyłem błędy, które gdzieś tam pokutowały w sferze kultury i teatru w środowisku Polonii. Uznałem jednak, że skoro w multikulturowym kraju, jakim jest przecież Kanada, dana kultura ma być zauważona i promowana, to babki z piasku trzeba stawiać w tamtejszych piaskownicach, wśród anglojęzycznych grup, a nie tylko w polskich dzielnicach, dla Polaków. Inaczej tworzymy coś w rodzaju Jackowa w Chicago, a w tym nie chciałem brać udziału. Uznałem, że nie po to jestem po studiach kanadyjskich, mam rozległe kontakty z reżyserami, aktorami, scenarzystami, żebym robił spektakl dla Polonii na trzy, cztery wystawienia.

Czyli co pan tam robi?

- Trzeba podkreślić, że mój teatr to pewnego rodzaju instytucja promocji kultury. Budujemy pomosty kulturowe między Polską a Kanadą na różnych możliwych poziomach. Wyreżyserowałem w Kanadzie do dziś po angielsku 11 przedstawień, w tym "Szkołę dobroczyńców" Jerzego Lutowskiego.

Zapraszamy teatry z Polski. I nie grają w polskich dzielnicach, ale w teatrach, do których chodzą Kanadyjczycy. Uznałem bowiem, że musimy pokazywać im nasze rodzime produkcje. Są one zawsze tłumaczone od razu na angielski. Jak tylko założyliśmy tę kompanię, zrobiłem ukłon w stronę Kanadyjczyków i wystawiliśmy w 2008 r. z kanadyjskimi aktorami sztukę George'a F. Walkera "Theatre of the Film Noir", którą graliśmy w różnych miejscach w Toronto oraz przyjechaliśmy z nią na tournée do Polski. Zorganizowałem przy tym kanadyjskim aktorom warsztaty artystyczne w Krakowie, Warszawie i w Instytucie Grotowskiego we Wrocławiu.

Jeżeli mam możliwość, to wykorzystuję w swoim teatrze aktorów polskiego pochodzenia. Jednak głównie są to zawodowi aktorzy kanadyjscy. I taką formułę opracowałem. Tym sposobem wchodzimy w ich kanały. Pokazujemy spektakle również Polonii, ale robimy to z polskimi napisami, bo nie wszyscy są na tyle biegli w języku angielskim, żeby łapać szybkie tempo dialogu czy też mowę potoczną. Jak to mówię - i mam nadzieję, że pan Bóg się na mnie nie obrazi - staram się troszkę mu namieszać w tej wieży Babel i ułatwiać ludziom życie. Dostajemy dużo maili, że idziemy słuszną drogą. Mamy zwykle mieszaną językowo widownię.

Czuje się tam pan już jak u siebie?

- Nie czuję jakoś dotkliwie, że wyjechałem z Polski. Robię wszystko, żeby być i tu, i tam. Realizuję swój teatr. A teatr jest w środku człowieka, jeśli się go ma. To nie budynek czy struktura administracyjna. Można go zabierać zawsze ze sobą. Może przyjdzie taki moment, że więcej będę w Polsce niż w Kanadzie?

Przetłumaczyłem choćby 18 sztuk kanadyjskich autorów i pracuję nad następnymi. Jako pierwszy zacząłem promować w Polsce kanadyjskiego autora Norma Fostera, który w ogóle nie był u nas znany, a teraz siedem teatrów gra jego sztuki. I są to sztuki, które są grane przez gwiazdy, w tym są trzy moje reżyserie. Ostatnia w Warszawie "Randka w ciemno na dwie pary", gdzie grają m.in. Małgorzata Potocka, Alicja Kwiatkowska, Tomasz Stockinger, Jacek Kawalec. Czy też "Ostra jazda" w teatrze Komedia w Warszawie, gdzie grają: Katarzyna Żak, Julia Kamińska, Mirosław Baka, Przemysław Sadowski i Janek Jankowski. Mam też propozycje z trzech teatrów w Polsce reżyserowania w przyszłym roku.

Z Kanady już niedaleko do Hollywood...

- Gram w filmach, mam swoich agentów, którzy wrzucają mnie do różnych produkcji. Nie są to zwykle rzeczy duże. Czasami jest to rodzaj reżyserowanego statystowania. Udało mi się zagrać w wielu scenach w serialu o wypadkach lotniczych "Mayday" dla Discovery Channel, w którym zagrałem oficera dochodzeniowego. Kilka scen miałem w filmie "7th Day", gdzie grałem polskiego właściciela złomowiska samochodowego w Toronto. Grałem też w kilku serialach jakieś drobne zadania

Ale np. spędziłem dwa dni na planie z Michaelem Douglasem, z którym miałem okazję dość dużo sobie porozmawiać. Także z Kieferem Sutherlandem czy też cały dzień z Robinem Williamsem. To były takie słodkie torciki z tych zmagań.

Nie mam snów hollywoodzkich, bo to są sny bardzo niezdrowe (śmiech ), jak choćby u osób, które 10 lat jeżdżą tam taksówką czy pracują w barach, liczą na nie wiadomo jaki angaż, a później wracają sfrustrowane.

Mnie chodzi raczej po głowie, żeby wyskoczyć do Stanów na pół roku i doszlifować jeszcze trochę reżyserię filmu w Hollywood albo w Nowym Jorku. Ale to na razie jest w sferze planów. Na razie chodzę do studia filmowego Davida Rotenberga podglądać jego pracę z aktorami przed kamerami, żeby nie tracić z tym narzędziem kontaktu.

Tęskni pan za Opolem?

- Teraz przylatuję częściej i można wytrzymać. Był jednak taki czas, np. gdy studiowałem i nie mogłem przez dwa lata przyjechać. Jedyną komunikacją była mi kamera z opolskiego Rynku i bardzo często się z nią łączyłem. Patrzyłem, co się dzieje. Jak wygląda zwykły dzień czy też kiedy były jakieś imprezy. Ja bardzo lubię Opole i jego specyficzną duszę. To jest moje miasto. Czuję je. A do opolskiego teatru chodzę popatrzeć na kolegów i ich aktualną pracę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji