Artykuły

Mamcią nie jestem

- Teatr radiowy jest teatrem wyobraźni - to operowanie głosem, pauzą, intonacją. Poza tym jest to też sprawdzian naszych zawodowych możliwości - mówi GRAŻYNA BARSZCZEWSKA, aktorka Teatru Polskiego w Warszawie.

DZIENNIK ZACHODNI: Od 35 lat pracuje pani na scenie. Dlaczego wybrała pani właśnie ten zawód?

GRAŻYNA BARSZCZEWSKA: Każde przedstawieniu teatralne, które oglądałam czy to z rodzicami, czy ze szkołą robiło na mnie duże wrażenie. Pamiętam emocje, które temu towarzyszyły i pamiętam, że wówczas chciałam uczestniczyć w tych emocjach razem z aktorami. Ale moje zainteresowania nie były wtedy skonkretyzowane, raczej wszystko wskazywało na to, że zostanę muzykiem. Uczyłam się w średniej szkole muzycznej, kiedy w klasie maturalnej nasza wychowawczyni zasugerowała mojemu ojcu, że powinnam zdawać do szkoły teatralnej. Do warszawskiej PWST zdawałam na luzie, ponieważ w odwodzie miałam studia muzyczne. Dostałam się bez problemu, ale wkrótce mnie z tej szkoły wyrzucono... Teraz myślę jednak, że taki kopniak od losu dobrze robi młodemu człowiekowi na początku drogi.

DZ: Podobno mówiono, że jest pani zbyt delikatna, żeby uprawiać ten zawód?

GB: Tak, to był jeden z głównych argumentów za wyrzuceniem mnie ze szkoły. Uważano, że sobie nie poradzę w okrutnym świecie teatru i filmu, a poza tym, że moje aktorskie środki wyrazu nadają się wyłącznie na scenę kameralną. Zabawne, bo potem, po ukończonych przeze mnie studiach w PWST w Krakowie, uwagi krytyczne dotyczące mojego aktorstwa często były akurat odwrotne: że nadużywam głosu, emocji itd. Może tak wpłynęła na mnie szkoła krakowska?

DZ: Którego z pedagogów krakowskiej szkoły teatralnej darzy pani największym sentymentem?

GB: Rektorem naszej uczelni był wówczas Eugeniusz Fulde - wspaniały aktor, reżyser i pedagog, który uczył nas rzemiosła na scenie. Krążyła wówczas laka pogłoska, że jeżeli rektor kogoś ze studentów pocałuje, to znaczy, że len będzie musiał odpaść. Pewnego dnia, po jednym z egzaminów, szlam korytarzem i nagle rektor Fulde, którego mijałam, cmoknął mnie w czoło!!! Moi koledzy zamarli. Aleja niewiele myśląc podbiegłam do niego i również pocałowałam go w czoło... Zastanawialiśmy się potem, kto z nas wyleci!

DZ: Największą popularność przyniosły pani seriale z "Karierą Nikodema Dyzmy" na czele. Były to jednak seriale realizowane metodą filmową i chyba nie tylko pod tym względem różnią się na korzyść w porównaniu z obecnymi produkcjami?

GB: No tak, to były po prostu filmy w odcinkach, realizowane w wytwórniach filmowych. Praca w takim serialu nie różniła się niczym od filmu na duży ekran. Dość wspomnieć, że na przykład dekoracje do "Kariery Nikodema Dyzmy" przygotowywała Ewa Braun, późniejsza nasza laureatka Oscara. Wtedy kręciło .się dwie, trzy sceny w ciągu dnia zdjęciowego, a dziś piętnaście. Wolałabym oczywiście, aby kręcone obecnie seriale reprezentowały wyższy poziom! Największą bolączką tych produkcji są słabe scenariusze, często z reżyserem trzeba je udoskonalać, poprawiać wręcz karygodne błędy scenarzystów. Ale to jest nasz dzień dzisiejszy. Sama biorę przecież udział w jednym z nie najgorszych

dzięki Bogu seriali, grając charakterystyczną postać Mamci w "Plebanii". Nawiasem mówiąc czasem udusiłabym Mamcie własnymi rękami, ale jej bronię, bo przecież wszystko, co robi, robi z wielkiej miłości do syna jedynaka. Ten wątek ma zresztą pewien walor dydaktyczny: Kochane mamcie, nie bądźcie takimi nadopiekuńczymi mamciami dla swoich jedynaków, bo to może mieć niedobre konsekwencje!

DZ: Z Romanem Wilhelmim obok którego występowała pani we wspomnianej "Karierze Nikodema Dyzmy", łączyła panią przyjaźń. On sam podkreślał, że była pani jego ulubioną partnerką zarówno w filmie, jak i w teatrze.

GB: Rzeczywiście, Roman wspomniał o tym w jednym z ostatnich swoich wywiadów. My w pracy, a pracowaliśmy ze sobą bardzo dużo, byliśmy wobec siebie bardzo uczciwi. Myślę, że w przyjaźni najważniejsza jest właśnie uczciwość. Prawić sobie gładkie komplementy jest przyjemnie i... łatwo. Roman wobec mnie był czasem brutalny, ale do bólu szczery i to było wspaniałe. Zresztą Romek jest też autorem największego komplementu, jaki kiedykolwiek na temat mojej gry usłyszałam. Stało się to po premierze naszego spektaklu "Dwoje na huśtawce", który cieszył się olbrzymim powodzeniem. Był to jednak komplement niecenzuralny. Wypowiadając go z podziwem i zachwytem, Romek przede wszystkim zmienił mi płeć i nazwał mnie... pewnym elementem męskim, przydając mu największych splendorów, talentu i urody!

DZ: W 1992 roku stworzyła pani w filmie "Wszystko co najważniejsze" wstrząsającą kreację, docenioną nie tylko przez krytyków - chwaliła panią również sama Meryl Streep. Później jednak polskie kino nie miało dla pani ciekawych propozycji. Zagrała pani za to w kilku produkcjach zagranicznych.

GB: "Wszystko co najważniejsze" opowiada o tragicznych losach Polaków wywiezionych do Kazachstanu podczas sowieckiej okupacji. Kiedy rozmawiałam po raz pierwszy z reżyserem Robertem Glińskim na temat tego filmu, zaproponowałam mu, aby w miarę upływu czasu ekranowego postać prezydentowej (a była to postać autentyczna - żona prezydenta Lwowa), fizycznie się zmieniła i abyśmy "na żywo" przed kamerą ścięli mi włosy, co też zrobiliśmy, zresztą nożyczkami do strzyżenia owiec. Współpracę z Robertem wspominam jako jedno z najciekawszych doświadczeń aktorskich. Wcześniej zagrałam u niego główną rolę kobiecą w "Łabędzim śpiewie". Pięknym przykładem takiej wspaniałej współpracy między aktorem a reżyserem jest także Stanisław Różewicz. Był jednym z niewielu reżyserów, który przyszedł do mnie w momencie, kiedy powstawał scenariusz filmu, w którym miałam wystąpić (był to "Anioł w szafie"), co jest jednak w naszych warunkach niecodzienną sytuacją. Jeżeli chodzi o produkcje zagraniczne, a grałam w filmach: francuskim, duńskim i amerykańskim, to praca w nich nie różni się aż tak bardzo od pracy w polskich produkcjach. Na planie amerykańskiego filmu "Jakub kłamca" spotkałam się z Robinem Williamsem. To wspaniały człowiek i mimo że ma status megagwiazdy, jest tak naprawdę niezwykle skromny i szalenie profesjonalny.

DZ: Wielu słuchaczy kojarzy pani głos z teatrem Polskiego Radia. Na czym polega specyfika pracy aktora w radiu?

GB: Jest na pewno bardziej higieniczna, bo nie muszę się malować! Ale mówiąc poważnie: obcujemy z prawdziwą literaturą i poezją, a to wielka radość! Teatr radiowy jest teatrem wyobraźni - to operowanie głosem, pauzą, intonacją. Poza tym jest to też sprawdzian naszych zawodowych możliwości. Jeden z wybitnych reżyserów powtarzał, że jeśli aktor dobrze zagra w radiu na przykład rolę w sztuce Fredry, to na pewno równie dobrze zagrają na scenie.

***

Grażyna Barszczewska

W 1970 roku ukończyła PWST w Krakowie. W latach 1970-1972 występowała w Teatrze Ludowym w Nowej Hucie. Następnie przeniosła się do Warszawy, gdzie od 1972 do 1983 roku występowała na scenie Teatru Ateneum. Od 1983 należy do zespołu Teatru Polskiego w Warszawie (z przerwą w latach 1995-97, kiedy przeniosła się do Teatru Współczesnego we Wrocławiu). Pamiętamy ją przede wszystkim z ról w serialach telewizyjnych, m.in.: "Dyrektorzy" Zbigniewa Chmielewskiego (1975), "Kariera Nikodema Dyzmy" Jana Rybkowskiego (1979), a także z filmów, na przykład "Anioł w szafie" Stanisława Różewicza (1987). Teraz możemy ją oglądać między innymi w serialu "Plebania".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji