"Jestem tak głuchy że słyszałem dzwonek"
Przyjaciele moi, którzy byli na przedstawieniu "Latających talerzy" jeszcze przed ich prasową premierą, w czasie przerwy słyszeli bardzo zabawną i charakterystyczną uwagę. Rozmawiali ze sobą młodzi żołnierze, przyprowadzeni na spektakl całym dużym oddziałem dla ratowania tzw. honoru domu, bo publiczność bydgoska w tym wypadku jakoś wyjątkowo nie dopisuje. Jeden z żołnierzy powiedział: "E, to jest nudne. "Kordian" był weselszy..." Nie śmiejcie się z nieporadności sformułowania - zresztą jest słuszne. Rozsądny ten chłopak nie znalazł trafnego określenia, chciał oczywiście powiedzieć, że "Kordian" był bardziej interesujący. "Talerze" po "Kordianie" to skok doprawdy kosmiczny. Oczywiście, skok w dół.
Nie dajcie się zwieść tytułowi komedii - wbrew pozorom niewiele ma ona wspólnego z drugą połową XX wieku i jego zawiłą problematyką. Chwyt z wprowadzeniem obcych jakichś postaci w nasz świat ma wprawdzie wysokie parantele literackie, ale, od lat co najmniej dwustu znany już jest w literaturze. Już Voltaire sprowadzał do Europy "dobrego dzikusa", swojego Prostaczka, by jego bystrym, swieżym spojrzeniem oceniać współczesną sobie cywilizacje i jej społeczne nonsensy. Weisenborn użył atrakcyjnych i modnych latających talerzy z odległej planety z dwiema istotami płci żeńskiej. Na owej planecie wszelkie bzdury dawno już zostały zlikwidowane, kobiety zdominowały mężczyzn, to związku z czym nie znają miłości i dla zwiększenia atrakcyjności komedii uczą się jej na ziemi, w sposób zresztą dosyć prostacki. Wygłaszają też wiele głębokich prawd o bezsensie wojen i granic itd, itd. Słuszne, ale cóż z tego - jednocześnie banalne i nudne. Cóż z tego, że takie nawet humanistyczne, kiedy dowcip tej komedyjki doprowadzić może do pasji swoją wulgarnością i prymitywem. Używanie słów nieprzyzwoitych tylko dla nich samych, na zasadzie pokazania palca człowiekowi niezbyt rozgarniętemu w celu rozśmieszenia go do tzw. rozpuku wcale nie dowodzi odwagi obyczajowej, dowodzi tylko myślowego ubóstwa.
Nie umiem powiedzieć, czy przedstawienie (w reżyserii Marii d'Alphonse) zrobione jest dobrze czy źle. Nie wydaje mi się, by tekst dawał pole dla reżyserskiej i aktorskiej inwencji. Grażyna Juchniewicz i Wanda Rucińska w swoich kosmicznych trykotach wyglądały na pewno ładnie i ponętnie, na pewno szarżowali Władysław Jeżewski i Hanna Walicka. Ponadto na pewno wystąpili Józef Konieczny, Bolesław Bombor i Stefan Strzałkowski.
Skąd tytuł recenzji? W komedii jest taki dowcip: "on jest tak głuchy, że jak wdepnie w gówno, to zdaje mu się, że dzwonek dzwoni".
No właśnie.