Artykuły

Woyzeck, on nie ma moralności

"Woyzeck" w reż. Mariusza Grzegorzka w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Agata Tomasiewicz w serwisie Teatr dla Was.

W twórczości Büchnera węzłowym punktem odniesienia jest kontekst społeczny. Nie można ignorować manifestu "Goniec heski", podburzającego chłopów do podważenia panującego ustroju. Nic dziwnego, że istnieje pewien imperatyw odczytywania "Woyzecka" wyłącznie przez pryzmat nierówności społeczeństwa i opresji systemu; w takim przypadku zbrodniczy akt żołnierza jest indukowany przez jego niski status w hierarchii i złe warunki bytowe. Spektakl Mariusza Grzegorzka przełamuje taką optykę; wydzielono i wzmocniono źródłowy konflikt między romantycznymi kategoriami - antagonizm uwarunkowań biologicznych oraz wymiaru etycznego (istnienie winy i kary), jak również aberracji psychicznej i (względnej) higieny umysłu.

To prawda, warstwa wizualna jest ekspansywna; niekiedy plastyka Büchnerowskiego uniwersum przytłacza odbiorcę. Wiadomo, że "Woyzeck" pozostał dramatem nieukończonym, rekonstruowanym z fragmentów. Cerowanie poszatkowanych partii tekstu, dodatkowo udekorowanych scenograficzną śmietanką łatwo może się zakończyć bolesnym dysonansem. Grzegorzek znajduje na to lek, roztapiając każdą scenę, każdy dialog w plamie czasu (jak scena golenia Kapitana, tu zamieniona na spowijanie go prześcieradłem niby całunem). Odnosi się wrażenie spowolnienia wszelkiej motoryki, ciężkości powietrza, paraliżującej inercji. To świat wyabstrahowany z szerszej rzeczywistości, odizolowany zasłonami uwitymi z jasnych obrusów i prześcieradeł, oświetlany wąskim pasemkiem gwiazd-lampek; duchota i bezwład, odbiegająca znacznie od otwartych przestrzeni i "myśląca" naturą rodem z filmu Herzoga.

Znaczna część krytyków przypuściła atak na "Woyzecka", przypisując mu balast kiczu i niezbyt subtelne wyartykułowanie wszystkich niuansów i subtelności tekstu. A w spektaklu, owszem, zawiera się szaleństwo - choć nie jest to szaleństwo spontaniczne i pulsujące, lecz rozminowane i trzymane pod kontrolą, odważone z jubilerską precyzją w każdej sekundzie przedłużającej się ciszy. Nawet sceny pomyślane jako ciężka artyleria (chmura grochu odbijająca się od ściany, uderzenia wiadrem pełnym wody czy ciskanie zawiniątkiem, które okazuje się być dzieckiem Marii) wydają się być celebrowane z chłodem i osobliwą powściągliwością. W mikrokosmosie panuje - choć nie jest to oczywiste - polarna temperatura; świat jest wykrzywiony i odległy, jakby oglądany przez celofanowy papierek. I to właśnie stanowi o nieludzkości i chorobie szaleństwa, trawiących ten świat. Być może Grzegorzek faktycznie nie potrafi powściągnąć artystycznej wrażliwości; wszak kolejne pomysły rzeczywiście rozbłyskują jak ognie bengalskie. Rozbłyski tworzą jednak dobry, spójny całokształt. Zresztą, obraz spektaklu wyłaniający się z połajanek krytyki jest splątany i sprzeczny. Za dużo pomysłów. Brak koncepcji. Zbyt dopieszczony. Niedopracowany. Narcystyczna napuszoność. Za dużo Grzegorzka w Grzegorzku. Za mało Swinarskiego (w końcu w Starym trwa poświęcony mu sezon), zbyt zachowawcza estetyka w teatralnym dominium Jana Klaty.

Można się spierać, czy wszystkie postacie zaludniające rzeczywistość sceny żyją pogrążone w obłędzie - jedyny pewnik to wyobcowanie zaludniających świat jednostek. Dramaturgiczna amplituda jest przy tym imponująca; sceny oparte na emocjonalnym klinczu sąsiadują z tymi chłoszczącymi po drakońsku wrażliwość widza - jak wtedy, gdy rozpostarte, upodlone ciało Woyzecka (znakomity Wiktor Loga-Skarczewski), układa się na wzór ciała Chrystusa, choć początkowo odczuwa się wyłącznie olśniewającą aurę krzepkości i zdrowia. Koniec końców, zacieniają się wymiary, sfera rzeczywista maceruje się ze sferą fantasmagoryczną, do której preludium i codą jest makabryczna wyliczanka wariata. W paru momentach reżyser zmienia kurs na bardziej bieżące konteksty. Przykładowo, Maria (Marta Nieradkiewicz) nie ulega urokowi Tamburmajora (Krzysztof Stawowy) z powodu jego wyższego statusu majątkowego i pozycji społecznej; jej zachowanie jest konsekwencją zwykłego zblazowania. Kobieta spędza wieczory w klubie, pląsając w świetle stroboskopów. Niechęć do własnego dziecka może więc wynikać z wygodnictwa; prawdopodobnie potomek jest owocem niechcianej ciąży.

Treść i dramaturgiczne naświetlenie dziewiętnastowiecznego tekstu to jedno; nie da się polemizować ze spostrzeżeniem, że w spektaklu Grzegorzka równorzędny status przyznaje się formie, w tym oprawie plastycznej. Powtarzają się zarzuty o przesadzie w zakresie estetyki. Owo "przesmakowanie" zdaje się godzić w zmysły krytyki - czyżby wrażliwość człowieka ponowoczesnego faktycznie odrzucała wszystko, co unika fragmentaryczności, co posiada precyzyjny szlif i nie odżegnuje się od własnej "estetyczności"? Najwidoczniej wycyzelowana forma jest wstydem i trzeba się z niej rozliczać - czy rodzi się nowe prawidło współczesnego teatru? Być może popadam w przesadę. W stwierdzeniu, że spektakl jest kiczowaty niekoniecznie musi zawierać się atak, lecz rodzaj pobłażania, być może czułości. Ostatecznie, w konstatacji Christophera Isherwooda: "Sztuka barokowa jest camp w stosunku do religii, balet jest camp w stosunku do miłości" trudno dopatrzeć się drwiny. Może przeestetyzowany (według niektórych) krakowski "Woyzeck" jest po prostu camp w stosunku do Büchnera?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji