Artykuły

Mackie Majcher jako esesman, czyli Brecht na smyczy i w kagańcu

"Opera za trzy grosze" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Polskim w Poznaniu. Pisze Błażej Kusztelski.

Mackie Majcher jako były esesman i akcja "Opery za trzy grosze" przeniesiona do Niemiec po klęsce III Rzeszy - na scenie poznańskiego Teatru Polskiego - oto najnowsza recepta teatralna, z pomocą której reżyser Paweł Szkotak próbuje tchnąć nowe życie w starzejącą się sztukę.

Niestety, wbrew intencjom realizatorów ta "Opera" trąci myszką. Traktowana ze zbytnią powagą, sprawia wrażenie staroświeckiej, przegadanej i banalnej w swej fabule, dialogach, perypetiach i przesłaniu. Oczywiście poznańskie przedstawienie ogląda się bez abominacji, ale jednak w przeświadczeniu, że z Brechtem jest coś nie tak.

Zresztą sam autor już pod koniec życia odnosił się krytycznie do swego dzieła i doszedł do wniosku, że należałoby je na nowo opracować i zaktualizować. Nie zdążył, ale na szczęście "Opera" napisana została jako musical, przeto - jak wiadomo - inkrustowana jest songami (z tekstami także Brechta i muzyką Weilla), wśród których są prawdziwe perły. I to głównie owe songi sprawiają, że teatry sięgają wciąż po "Operę za trzy grosze" (nierzadko sceny muzyczne, jak Syrena czy Capitol). I nie przez przypadek powstają spektakle oparte wyłącznie na songach Brechta, jak np. w Teatrze STU. Bo też w "Operze" błyszczą dziś właściwie jedynie songi. Spora w tym zresztą "zasługa" smyczy, która nie pozwala reżyserom majstrować przy utworze Brechta, ani go skracać (o co prosiłoby się w pierwszym rzędzie), ani zmieniać konstrukcji, ani niczego dodawać. Tym samym strażnicy praw autorskich oddają autorowi niedźwiedzią przysługę, walnie przyczyniając się do mumifikowania Brechta.

"Opera" w strefie okupacyjnej

Paweł Szkotak miał niejako trzy możliwości: zagrać "Operę" "po bożemu", czyli z całym dobrodziejstwem inwentarza, po drugie - możliwie najpełniej ją zaktualizować, znajdując jakiś poręczny do niej klucz (o co wcale niełatwo) albo znaleźć jakieś trzecie wyjście, które właśnie wybrał. Zrezygnował z Londynu, zarówno tego historycznego z lat 20., jak i z tego współczesnego (który zaistniał w pełni w bydgoskiej "Operze" Pawła Łysaka), natomiast powrócił do korzeni, czyli do Niemiec, a ściślej do angielskiej strefy okupacyjnej z 1945 roku, próbując tym samym uczynić swoją "Operę" pointą do "Opery" Brechta z rozpasanych lat 20. A jednocześnie zastosował konwencję teatru w teatrze. W pierwszej bowiem scenie pokazuje, jak brytyjski oficer z pejczem aranżuje przedstawienie "Opery" (na takiej samej zasadzie jak niemieccy oficerowie w sztukach "Ghetto" Sobola czy "Jasełka-moderne" Iredyńskiego), zmuszając do udziału w swym przedsięwzięciu niemieckich cywili, może nawet aktorów, którzy pokornie stają w szeregu z uniesionymi w górę rękoma. Potem każe im tańczyć z sobą, a jednemu - wykonać balladę o Mackie Majchrze, którą Niemiec śpiewa trzęsącym się ze strachu głosem. Ów swoisty casting przybiera więc jakby formę psychicznego znęcania się. To - nawiasem mówiąc - świetna scena, przeto spektakl Szkotaka zaczyna się mocnym akcentem. (Szkoda jednak, że ballada o Majchrze nie rozbrzmiewa w spektaklu raz jeszcze, w innej scenie, w pełnym blasku - wszak to światowy hit i hit każdego przedstawienia "Opery". Można sobie na przykład wyobrazić, że Majcher przypomina sobie swoje dobre czasy i w mundurze SS niczym z trybuny podczas parteitagu śpiewa tę balladę jak... Kazik Staszewski "Moritet von Mackie".)

A potem toczy się już zaaranżowane przez brytyjskiego oficera widowisko. I nie ma niekonsekwencji w tym, że mówi się o Londynie, o koronacji królowej, i że imiona są angielskie, a jednocześnie napisy na tablicach niemieckie i niemiecki jest mundur, bo to tylko rzeczywistość sceniczna, odgrywana przez Niemców, aktualizowana zapewne przez owego oficera brytyjskiego, który sam wciela się w rolę "Tygrysa" Brauna w mundurze oficera żandarmerii ze strefy okupacyjnej. Zresztą może nawet brakuje kostiumów, więc trzeba grać w swoich prywatnych czy służbowych ciuchach. Całość kończy się szyderczą paradą gimnastyczną w stylu III Rzeszy i songiem w konwencji chorału-lamentu.

Brakuje musicalowego sznytu

Jest kilka błyskotliwych momentów w tym przedstawieniu, a więc cała introdukcja, która wprowadza w klimat i czas akcji, nie pozbawiona sarkazmu, zaskakująca, i bodaj trzy songi, efektownie aktorsko wykonane (w czym zasługa także Iwony Pasińskiej - ruch sceniczny) - w stylu dobrego musicalu czy kabaretu. A więc song o kanonierach, szukających kwatery (wolę przekład starszy, kiedy mowa o żołnierzach, ciągnących armaty - jest ostrzejszy i bardziej "na czasie"), song, który śpiewa Mackie wraz z kochanką i żoną oraz jeden z songów wykonanych brawurowo przez herr Peachuma (Piotr Kaźmierczak, niewątpliwie najlepsza rola w tym spektaklu).

Niestety przedstawieniu zabrakło lekkości, a gdzie trzeba - większej drapieżności, przede wszystkim jednak owego kabaretowo-musicalowego sznytu, parodystycznego, bardziej prześmiewczego potraktowania fabuły i scen dialogowych (które prawie w ogóle nie bawią). Ale reżyser sam sobie założył wędzidło, skoro zaczął przedstawienie drapieżnie i na poważnie, przyjmując za tło czas tuż po klęsce III Rzeszy. Z tego faktu nie wyciągnął zresztą głębszych konsekwencji. Wygląda na to, że ten czas powojenny w Niemczech był mu potrzebny jedynie po to, by usprawiedliwić istnienie "przedsiębiorstwa żebraczego", którego szefem wydaje się być typowy drobnomieszczanin, traktujący nowo zatrudnianego jak psa albo Żyda, zgodnie z logiką nazistowskich czasów. I ta postać w przedstawieniu najbardziej przystaje do wyjściowej koncepcji reżysera.

Blady Majcher, słabe songi

Z kolei Mackie Majcher - podstarzały, pochylony, taki z lekka fizycznie stetryczały, choć to może efekt wojennej kontuzji - jest niezbyt jasno określony. Michał Kaleta jakby wahał się, czy przydając postaci Majchra skrzekliwego głosu upodobnić go do kogoś, kim faktycznie jest, a zatem do rozwrzeszczanego lokalnego fuererka, byłego esesmana, czy też do postaci ze sztuki - sztywnego i kostycznego byłego brytyjskiego oficera, a więc czy kreowaną postać demonizować, czy ośmieszać, w efekcie czyni raz to raz sio - w dodatku na jednej nucie.

I wreszcie songi, śpiewane w większości źle (bo i z okropną dykcją), czasem żenująco. Ale też sama instrumentacja nie pomaga aktorom, nie mającym przecież specjalnych predyspozycji wokalnych, nie ułatwia im zadania, nie tuszuje braków. Muzyka Weilla, wiadomo, nie jest łatwa, ale przecież nie brak instrumentacji "łatwiejszych dla ucha", bardziej jakby przystających dziś do naszych muzycznych wrażliwości i dzisiejszego musicalowego stylu. Wystarczy posłuchać wykonania songów Brechta przez Elżbietę Wojnowską czy Elżbietę Okupską albo Kazika Staszewskiego czy Michała Bajora (z jego znakomitym "Mandalay" - jakaż cudowna orkiestracja!). No chyba, że partytura do "Opery" to kolejna smycz, a właściwie kaganiec. Ale w takim razie na kilku smyczach i w kagańcu nie da się zrobić atrakcyjnej "Opery".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji