Szpikulec i miecz
Justynę Steczkowską, znaną piosenkarkę i aktorkę, zobaczymy jutro w premierze trans-opery "Sen nocy letniej" Leszka Możdżera do słów Williama Szekspira. Wystąpi w podwójnej roli: królowej Amazonek i królowej elfów.
Krzysztof Górski: Czy ma Pani w sobie coś z Amazonki?
Justyna Steczkowska: Mam! [śmiech]
Co takiego?
- Wszystko. Wszystko to, co w Amazonce jest najbardziej groźne. Siłę, ukryty miecz, trochę męskości i kobiecość. Amazonki są niebezpieczne, co bardzo wiązałoby się z moim charakterem [śmiech].
Potrafi Pani strzelać z łuku?
- Nie, ale już umiem walczyć na miecze.
A jazda konna?
- Jeżdżę, ale nie jestem mistrzem. Poświęcam temu za mało czasu.
Kilka lat temu bez powodzenia zdawała Pani do Studium Wokalno-Aktorskiego przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Teraz powraca tu Pani w aureoli gwiazdy. Czuje Pani satysfakcję?
- To nie było kilka, ale już dziesięć lat temu, chyba w roku 1991. Gdybym miała żyć satysfakcją względem ludzi, którzy zrobili mi krzywdę w życiu, to już dawno musiałabym umrzeć. Pozbierało się tyle krzywd, niesprawiedliwości i niedotrzymanych słów i umów, że musiałabym żyć z ciągłym poczuciem niesprawiedliwości i chęci zemsty. Nie mam takiego charakteru. Było, minęło, dzisiaj jest coś innego. Do Gdyni zostałam zaproszona przez reżysera Wojciecha Kościelniaka, czyli kogoś zupełnie z zewnątrz, bo Wojtek nie jest reżyserem tego teatru. Dyrektorem był wtedy kto inny, podejrzewam, że wykładowcy również się zmienili. Zresztą, nie interesuje mnie to, nie myślę o tym. Poczucie szczęścia, dobrego humoru w dużej mierze zależy od nas samych.
Dlaczego nie została Pani wtedy przyjęta?
- Stwierdzono, że już potrafię śpiewać i jestem za dobra, żeby się tu uczyć. A byłam wtedy bardzo młodziutka - miałam dziewiętnaście lat. Chciałam, żeby mi dali angaż, żeby tylko od czegoś zacząć. Jednak dowiedziałam się, że bez dyplomu nie można zaangażować mnie w teatrze. W zasadzie normalna sytuacja, ale dla młodego człowieka, który chce się uczyć i dopiero wchodzi w życie, trudna do przyjęcia. Fakt, że wylałam trochę łez. Ale jak widać - nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.
Co Pani daje praca w teatrze?
- Satysfakcję, rozwój osobisty. Nie przyjęłam tej roli ze względów finansowych, wręcz przeciwnie. Teatr jest magicznym miejscem i jeżeli gra się w dobrej sztuce, zawsze warto wystąpić. A "Sen nocy letniej" to bardzo dobra sztuka. Nie jest to pierwsza propozycja tego typu, żadna nie zachwyciła mnie jednak na tyle, abym zechciała ją przyjąć. Poza tym wydawały mi się zbyt "amerykańskie", przeniesione z tamtego kontynentu, nie wychodzi nam to zbyt dobrze. Gdyński spektakl ma oryginalną muzykę Leszka Możdżera, bardzo świeże spojrzenie Wojtka Kościelniaka na tekst Szekspira, zgraną i świetną ekipę. Czego więcej chcieć?
Co jest oryginalne w spojrzeniu reżysera?
- Wojtek położył nacisk na "Sen...". Poprzez tę sztukę, a głównie przez rolę Tytanii - królowej elfów - chce opowiedzieć, jak ważną rolę sen odgrywa w naszym życiu. Opowiada o tym, że właśnie podczas snu budzi się w nas ciemna strona naszej osobowości. We śnie często przeżywamy to, czego chcielibyśmy zaznać na jawie, ale w życiu boimy się nawet pomyśleć, że tego pragniemy. Myślę o tym wszystkim, co nie wiąże się z rozumem. Kiedy popuszczamy lejce, zapominamy, że jesteśmy ludźmi, budzi się w nas zwierzę.
Czy ktoś pracujący tak dużo, jak Pani, ma czas na sen?
- Bardzo lubię spać. Muszę spać osiem, dziewięć godzin dziennie, inaczej jestem bardzo niedobra, niegrzeczna i lepiej się do mnie nie zbliżać [śmiech].
Reżyser Wojciech Kościelniak mówi, że jego inscenizacja ma być o tym "jak żyć we dwoje, żeby się nie pozabijać". Czy te słowa pomagają Pani w kreowaniu swoich postaci?
- Grając w sztuce, biorąc na siebie wyzwanie stworzenia jakiejś postaci, sporo się uczymy. Żeby coś opowiedzieć - nie przez samego siebie, lecz przez bohatera - dużo wkładamy samego siebie, ale musimy także tę postać zrozumieć, dotrzeć do jej wnętrza. Nawet jeśli jej nie lubimy, staramy się obronić, wytłumaczyć jej zachowania. To jest tak, jak z poznawaniem drugiego człowieka - wymaga czasu. Uczy nas tolerancji, spojrzenia nie tylko z pozycji swoich racji.
Czy role Hipolity i Tytanii pozwoliły Pani odkryć coś w sobie?
- Jeszcze nie spotkałam się z problemem przedstawionym w sztuce - zdrady między ludźmi, którzy żyją razem, którzy mają się pobrać. Nie opowiadam więc tej historii przez pryzmat swoich własnych doświadczeń. Trudno mi to wyrazić słowami. Tak ciężko uchwycić w regułkę miłość, emocje albo zamknąć je w jakichkolwiek ramach. Emocje są jak zaklęcia.