Potknięcie mistrza
Spektakl "Rodzeństwo" zrealizowany w krakowskim Starym Teatrze dowodzi, że nawet najwięksi mogą popełniać pomyłki.
,O wyjątkowej pozycji Krystiana Lupy wśród twórców polskiego teatru nikogo nie trzeba przekonywać. Niedługo siłę jego wyobraźni i kunszt reżyserskiego warsztatu kolejny raz będzie mogła ocenić publiczność Warszawskich Spotkań Teatralnych.
Krystian Lupa jest jedynym artystą, który pokaże aż dwa spektakle podczas Warszawskich Spotkań Teatralnych - "Lunatyków" według Hermanna Brocha ze Starego Teatru w Krakowie i "Immanuela Kanta" Thomasa Bernharda z wrocławskiego Teatru Polskiego. Nawet największym mogą jednak przytrafić się potknięcia, czego dowodzi ostatnia realizacja Lupy - "Rodzeństwo" Bernharda w krakowskim Starym Teatrze. "Rodzeństwo" to kolejny powrót twórcy do Thomasa Bernharda, który napisał je specjalnie dla teatru, znając nawet nazwiska przyszłych wykonawców. Stały się one oryginalnym tytułem sztuki - Ritter, Dene, Voss. Jest w niej bowiem wiele z osobistych losów austriackich aktorów. Wiele lat grane przedstawienie było dla nich bardzo szczerą psychodramą.
Niestety, mało z gorzkiej i ironicznej refleksji o aktorstwie przedostało się do krakowskiego spektaklu. Dzieje się tak z powodu nie do końca zrozumiałego klucza obsadowego jaki zastosował Lupa. Młodszą siostrę, Ritter, gra znakomita skądinąd aktorka, Małgorzata Hajewska-Krzysztofik. Robi z niej napuszoną, gderliwą kobietę, wyrzutami obrzucającą cały świat. Jest w tym jednak jednostajna, jej rola narysowana jest wciąż tą samą, grubą kreską i jej racje szybko przestają nas interesować. Nie wierzymy ani w aktorskie możliwości bohaterki, ani w jej zaangażowanie się w rodzinny dramat. Obserwujemy osobę neurotyczną, która odpala jednego papierosa od drugiego i wypija kieliszek za kieliszkiem. Zbyt proste i łatwe to wytłumaczenie jej zachowania, nie w stylu reżysera i aktorki. Jedyną pełną i zamkniętą rolę stworzyła Agnieszka Mandat. Jej Dene, starsza siostra, całe życie i wszystkie ambicje poświęciła rodzinie, przede wszystkim zaś bratu, Ludwikowi (Piotr Skiba), który właśnie opuścił szpital dla obłąkanych. Dene skrycie kocha brata i ta wciąż poskramiana namiętność ma dla niej niszczący charakter. Kazirodztwo dotyczy wszystkich postaci dramatu, przydając im fatalizmu. Jednak tylko Mandat udało się subtelnie uchwycić ten rys w portrecie bohaterki. Jest ona może śmieszna, ale i przejmująca, gdy wiecznie krząta się po domu, dolewając Ludwikowi ulubionych sosów, przynosząc wyprane kalesony. W poruszającej się drobnymi kroczkami kobiecie widać tragedię przegranego życia i konieczności pogodzenia się, że tak już musi być.
I trzecia, chyba najważniejsza postać sztuki. Ludwik Bemharda nie przypadkiem nosi takie imię - to literackie przywołanie Ludwika Wittgensteina, austriackiego myśliciela, jednego z najważniejszych filozofów XX wieku. Filozoficzne dociekania były dla niego rodzajem terapii, mającej wykorzenić chorobę umysłu. Trywializując, można nazwać Wittgensteina geniuszem i szaleńcem. Na tej antynomii zbudowana jest ta postać w "Rodzeństwie". Aktor staje przed szalenie trudnym zadaniem pogodzenia przeciwieństw, składających się na osobowość genialnego filozofa. Piotr Skiba gra tylko wariata i historię jego choroby. Jego rolę dotyka poważne ograniczenie, w istocie niweczące status bohatera. Nie mamy do czynienia z geniuszem, tylko z nieszkodliwym pacjentem zakładu psychiatrycznego.
Słabość aktorstwa staje się słabością całej inscenizacji.
Lupa zwykle nie tylko świetnie prowadził swoich aktorów, ale i odkrywał ich nowe możliwości. Tym razem aktorzy, poza Agnieszką Mandat, wydają się być obsadzeni wbrew swoim predyspozycjom i możliwościom. Brakuje wspólnego rytmu, napięcia, prawdy. Nie wiadomo, o czym jest to przedstawienie. Czy najważniejsze są charaktery trójki bohaterów, nieudane kariery sióstr, ekspansja twórcza i szaleństwo Ludwika, życie w cieniu i pod presją tradycji, uosabianej przez dostojne portrety przodków? Na te pytania nie otrzymujemy odpowiedzi. Dzięki dobrej formie Lupy-scenografa udało się zawrzeć w spektaklu myśl o kryzysie mieszczańskiego świata, ale zabrakło podjęcia jej przez aktorów. Przedstawienia Krystiana Lupy dojrzewają długo. Im dalej od premiery, tym stają się lepsze. Premierowy kształt "Rodzeństwa" każe wątpić, by kiedykolwiek dorównało wybitnym inscenizacjom reżysera.