Artykuły

Romeo i ... Julisia

NIE trzeba, chyba, przypominać, czym jest najgłośniejszy może utwór Szekspira "Romeo i Julia" dla wielu dziesiątków pokoleń ca­łej ludzkości. Symbolem miłości aż do śmierci, symbolem poezji, któ­ra tę miłość sublimuje do wyżyn nadziemskich. Dla teatru w całej rozciągłości jego dziejów "Romeo i Julia" to marzenie młodych artys­tów, to taki szczyt aktorskich osiągnięć, jak rola Hamleta.

O tym wszystkim myślałam idąc na spektakl "Romea i Julu" do Teatru Wojska Polskiego, który ostat­nio dał nam tyle pięknych wzru­szeń. Ucieszył mnie niezmiernie takt, że reżyserii i inscenizacji pod­jęła się Lidia Zamkow, reżyser ambitny, odważny i pomysłowy. "To będzie coś nowego" - pomyślałam. I rozczuliłam się nieledwie ujrzaw­szy w programie ulubiony przeze mnie wiersz Norwida, który dźwię­czał mi w uszach w drodze na przedstawienie poświęcone parze najsłynniejszych na świecie kochanków. Zwłaszcza te dwie ostatnie strofy o gwiazdach spadających w Weronie;

Cyprysy mówią, że to dla

Julietty,

Że dla Romea - ta Iza znad planety

Spada i w groby przecieka.

A ludzie mówią i mówią

uczenie,

Że to nie łzy są, ale że

kamienie

I - że nikt na nie nie czeka.

WIRUJĄCE SZKIELETY

PRZECZUCIE nie omyliło. Lidia Zamkow chciała w swym spektaklu istotnie pokazać coś, czego jeszcze u nas nie było. Coś nowego. Niewątpliwie pokazała. Ale... Nie zawsze dobry zamiar znajduje rów­nie doskonałe urzeczywistnienie i tak było w tym wypadku.

Gdy kurtyna się rozsuwa, widzi­my coś, co jest zawsze piękne na scenie: wielką daleką perspektywę nieba, na jego tle schody. Ale, też coś co nam, warszawiakom zbyt natrętnie przypomina niektóre z naszych wypalonych od środka bu­dynków: wieżę z otworem okien­nym, wieżę, która ma tylko ścianę frontową. Naszego przykrego dresz­czu nie łagodzi nawet to, że przed tą straszliwą wieżą kwitnie rozło­żyste drzewo wiosenne.

W miarę rozwijania się na scenie akcji owe uproszczone w imię umowności dekoracje odgrywają ro­lę poważną, jeżeli nie dominującą i to z aktu na akt coraz to gorszą. Bo jeżeli w pierwszej scenie po­tyczka między ludźmi Montekich a Kapulettich, odbywająca się na schodach na tle wielkiego nieba, jest piękna i przekonywająca, to im dalej w akcję, tym dziwaczniej i sztuczniej asystują jej kręcące się schody, obracająca się wokół włas­nej osi wieża z pustką na tyłach, a co już najgorsza, kręcący się na­miot, miejsce łożnicy ślubnej Ro­mea i Julii, który w zakończeniu odarty z firanek straszy, jak szkie­let na pustkowiu.

"ŻE TO NIE ŁZY SĄ..."

NAJGORZEJ wyszła na tym sce­na balkonowa, bez balkonu, z Julią, która, odchodząc od okna przykuca po prostu za wieżą, wi­dziana z bocznych krzeseł sali tea­tralnej.

Scena balkonowa bez balkonu to jeszcze nic. Gorzej, że ta najpoetyczniejsza ze scen dramatów świata wraz z balkonem straciła i poezję. Stała się, czymś w rodzaju miłos­nego przekomarzania się pary mło­dych, prawda, że autentycznie mło­dych ludzi, ale nie wywoływała wzruszenia i mimo woli miało się ochotę powtórzyć norwidowskie sło­wa:

"Że to nie łzy są - ale że kamienie..."

TO NIE WERONA... TO WARSZAWA 1956

DLACZEGO miłosne nieszczęścia Romea i Julii nie wzruszają nas, jak należy w tym przedsta­wieniu? Myślę, że zawiniło tu pa­rę czynników. Przede wszystkim ten, o którym już była mowa: sce­nografia, która odrywała uwagę wi­dza i narzucała mu całkiem inne wrażenia. Druga przyczyna, równie poważ­na, leży w sposobie interpretowania ról tego dramatu.

Romea i Julię gra, jak to było już wspomniane para autentycznie młodych ludzi: Janina Traczykówna - Julia i Bogusz Bilewski - Romeo, z pewnością nie mają razem wiele ponad lat czterdzieści. To ich wiel­ki atut. Ale z tej surowej, nieo­krzesanej jeszcze młodości płynie może zbyt przyziemne traktowanie tekstu szekspirowskiego. Ton roz­mów tych dwojga jest tak bardzo dzisiejszy i niemal tak bardzo war­szawski. To nie opromienieni blas­kami romantycznej miłości kochan­kowie z Werony, ale para młodych ludzi, którzy poznali się w kinie i postanowili spędzić ze sobą miłe chwile miłosne.

Może młodej aktorce stał tu na przeszkodzie jej głos, nie nadający się do poetyckich ról, może ruchy zbyt mało harmonijne, trudno to uchwycić po jednorazowym obej­rzeniu sztuki. Młody aktor Bilew­ski zbyt mało żaru wkładał w sło­wa tej miłości, która zawiodła prze­cież kochanka do grobu.

W sierpniu roku 1778 przechodnie Nowego Światu w Warszawie ujrzeli na afiszach teatru, zwanego Nowym Sułkowem zapowiedź tragedii w 5 aktach, odegranej przez akto­rów trupy francuskiej pt. "Romeo et Juliette" co przełożono, wówczas na "Romeusz i Julisia". Obawiam się, że Julia grana przez Traczykównę była istotnie raczej zwykłą warszawską Julisią niż Juliettą z Werony.

I spośród innych aktorów obsadzonych w tej sztuce znaleźć by moż­na takich, co zbyt mało rozumieją atmosferę szekspirowskiego dra­matu. Bo czyż odtwórczyni pani Monteki (Halina Jasnorzewska) nie zachowywała się raczej, jak pani, rozmawiająca z przyjaciółkami w kawiarni Nowy Świat, czy w Lajkoniku, niż jak przedstawicielki wielkiego rodu patrycjuszowskiego w okresie Renesansu? Czy jej mał­żonek kreowany przez Leopolda Szmausa nie był znów nazbyt de­moniczny?

Nie jest zapewne przypadkiem, że role swe najlepiej podźwignęli aktorzy charakterystyczni, od któ­rych nie wymagamy tu zrozumienia szekspirowskiej poezji. Takim był Roman Kłossowski w roli zabawne­go Piotra, Janina Porębska w roli Niani i Wiktor Nanowski w roli Brata Laurentego. Bardzo udaną sylwetkę Merkutia stworzył Mie­czysław Stoor. Także rodzice Ro­mea państwo Monteki (Jerzy Pichelski i Irena Laskowska) lepiej wpadli w ton patrycjuszów Werony niż para ich przeciwników.

Włodzimierz Kmicik odegrał rolę Parysa z umiarem i wdziękiem.

Bilewski i Traczykówna mieli zresztą momenty ładne i udane, ale nie udźwignęli całego ciężaru widowiska, który przecież właści­wie na nich spoczywa i olbrzymiej wagi szekspirowskiej poezji, którą dla ułatwienia sobie zadania, jak mogli tak ściągali na ziemię.

Krótkie chóry Szekspira, poprze­dzające każdy z aktów tragedii, zainscenizowała reżyseria w rodzaju brechtowskich "songów". Były to momenty może najbardziej poetyc­kie z całego widowiska.

"Songi" te zespolone były dobrze z muzyką Bairda, utrzymaną w stylu renesansowych melodii.

W sumie koncepcja realistyczna Lidii Zamkow zbyt mocno zaciąży­ła nad spektaklem, a chwalebna w założeniu ambitna "inność" wido­wiska, wbrew woli utalentowanej reżyserki nie całkiem zdała egza­min.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji