Artykuły

To się nie stało nagle

- Ostatnie cztery lata spędziłam intensywnie, w napięciu, stresie, gotowości, bo ta praca jest wyczerpująca nie tylko intelektualnie, ale i fizycznie. I mój organizm powiedział: "Pani Agatko, proszę odpocząć" - mówi AGATA KULESZA, aktorka Teatru Ateneum w Warszawie.

PANI: Podobno jest Pani tak dobrą aktorką, że umie nawet Dorocińskiego zagrać?

AGATA KULESZA: - Nie wiem, skąd się wzięła ta opinia (śmiech). Ja nie umiem zagrać Dorocińskiego, bo on jest bardzo trudny do zagrania! Na pewno mam predyspozycje, żeby ten zawód wykonywać, ale nie jestem jakimś wyjątkiem i muszę się pilnować, żeby inni mi tego nie wmówili. Wiadomo, że ludzie z telewizji zapraszając mnie do programu, chcą go rozreklamować i używają haseł w stylu "najlepsza polska aktorka", "najgorętsze nazwisko". Mnie to trochę denerwuje, a trochę onieśmiela. Aktorstwo to nie sprint, myśmy nie wystartowali z bloków i ja nie wpadłam pierwsza na metę. Ostatnio zobaczyłam fragmenty starych filmów z moim udziałem - strasznie źle tam grałam. Strasznie!

Nikt w to nie uwierzy, przecież nawet szkołę aktorską skończyła Pani z wyróżnieniem.

- No to co z tego? Dyplom, wyróżnienie... Mój zawód po pierwsze, polega na spotkaniu inspirujących ludzi, a po drugie, na rozluźnieniu się. To niesamowite, jak wyobraźnia, fantazja, odwaga nagle zaczynają wtedy hulać. Nie potrafię pracować w napięciu, kiedy ktoś próbuje mnie mobilizować poprzez stres. Nie otworzę się wtedy, bo do tego potrzebne jest zaufanie. Na premierę czeka kilka filmów z Pani udziałem, m.in. "Służby specjalne" Patryka Vegi. Tam zagrałam tylko kilka scen. I "Warsaw by night" Natalii Korynckiej-Gruz. Też epizod. Ja w ogóle lubię niewielkie role. Nie uważam, że nie wypada mi ich grać, jeżeli wcześniej zagrałam pierwszoplanowe. Ale też nie zawsze zagram, zależy, czy coś mnie skusi. Czasami jest to partner, czasami reżyser, taki jak mistrz Wojtek Smarzowski, dla którego pojadę na drugi koniec Polski, żeby powiedzieć cztery zdania - jak w "Pod Mocnym Aniołem". Spotkanie z jego ekipą to jak powrót do domu, bo on pracuje cały czas z tymi samymi ludźmi - znamy się, lubimy, cenimy, mamy poczucie przynależności do pewnej grupy.

Łączy Was jakieś podobieństwo?

- Może tak być, że jesteśmy do siebie podobni, bo w zbliżony sposób uprawiamy ten zawód, ale też o większości z nas można powiedzieć "twarze Smarzowskiego", dlatego że reżyser ma słabość do, tak to nazwijmy, urody nieoczywistej. Nikt z nas nie jest ewidentnie ładny. No, poza Dorocińskim (śmiech).

W jednej z bulwarówek ukazały się kiedyś Pani zdjęcia z podpisem "Kulesza bez makijażu i w okularach. Zupełnie do siebie niepodobna".

- Mój ulubiony tytuł to: "Triumf wieku dojrzałego". Pamiętam, jak mi robili te zdjęcia w galerii handlowej, nie kryli się z tym. Założyłam okulary, bo byłam nieumalowana, i myślałam, że dzięki temu będzie trochę lepiej, ale widocznie nie było. Z kolei moja rodzina nabija się ze mnie, gdy widzi mnie na okładkach, bo dla nich jestem tam "zupełnie niepodobna do siebie". Zmieniły się czasy i już nie brylanty, ale Photoshop jest najlepszym przyjacielem kobiety.

Wzięła Pani udział w filmie dokumentalnym "Pragnienie piękna" i rozmawiała z ludźmi, którzy poddali się operacjom plastycznym.

- Miguel (Gaudencio - red.) powierzył mi to zadanie również dlatego, że jestem ze Szczecina, a to był szczeciński projekt. Ciekawy. Chciałoby się mieć taką wewnętrzną siłę, poczucie własnej wyjątkowości i wartości, żeby nie zależeć od zewnętrznych bodźców, ale to jest niezwykle trudne. Uważam, że zmarszczki to też piękny wyraz jakiejś historii człowieka, a ja mam ambicję grania prawdziwych postaci. Bardzo lubię filmy Mike'a Leigh. Oglądając je, wszyscy mówią: "Boże, jacy brzydcy ludzie, nieuczesani, okropne twarze", ale dzięki temu ma się wrażenie przebywania z bohaterem, bo tak samo wyglądamy, kiedy wstajemy. Też się czasem zdenerwuję, gdy rano spojrzę w lustro, ale czas jest nieubłagany, nie wygram z nim, i tak umrę - chyba że mnie w trumnie wymalują na ładną (śmiech).

Mówi Pani: "Opowieść musi mnie uwieść", wiemy więc z filmów, czym może uwieść Panią scenariusz, a mężczyzna?

- Już mnie uwiódł. Chyba swoją niezależnością. Tym, że nie gada dużo, bo lubię, jak facet jest małomówny, osobny, trochę tajemniczy. Lubię też, jak dużo wie, jak mnie czasami rozśmieszy. I jest silny - oczywiście nie mówię o mięśniach. Są tacy ludzie, i mój mąż do nich należy, którzy zawsze znajdą swoją pasję. Często powtarzam córce, żeby obserwowała, co lubi, bo nigdy nie wiadomo, kiedy ją odkryje. Na przykład rok temu okazało się, że mój mąż Marcin wspaniale rzeźbi. Bardzo mnie tym zadziwił.

"Bez rodziny albo bym się rozpiła, albo inną drogą doszła do samodestrukcji" - to Pani słowa.

- No, może przesadziłam, ale byłoby znacznie ciężej. Dzięki niej jestem w dobrej kondycji, chociaż śmieją się z mojego poczucia winy, jak nie zrobię obiadu: "Przestań, i co się stało?!". Fajną jesteśmy rodziną. Czasami całymi dniami się nie widujemy, bo Marcin jest w pracy, ja mam swoje sprawy, a Marianka swoje. Spotykamy się dopiero wieczorem albo i nie, bo 16-letnia córka ma już swoje życie, potrafi powiedzieć: "Cześć, jestem", i zamknąć się w pokoju. Ale oni utrzymują mnie w pionie nawet wtedy, gdy działają mi na nerwy - bo jak wstanę za wcześnie, to jestem zła i psuję im śniadanie.

Co Pani wtedy robi?

- Czepiam się. Rano przychodzą mi do głowy wszystkie "czepialskie" sprawy. Mimo iż niektórzy twierdzą, że nie jestem małostkowa, to zrobiłam im parę takich awantur, po których usłyszałam: "Nie wstawaj rano". Córka z mężem są podobni do siebie i trzymają sztamę.

Zanim poznała Pani męża, była kochliwa?

- Bardzo! Mama mówi, że jak tylko wracałam ze szkoły, ona od razu wiedziała, że się zakochałam. Miałam duże powodzenie jako dziewczyna.

Długie włosy?

- Do pasa. Pamiętam ten ruch rąk mamy, która przed lustrem zaplatała mi rano warkocz. Ścięłam go w szóstej klasie. Panie w zakładzie się zeszły, a fryzjer podbiegł, ciachnął nożyczkami i zapytał: "Zapakować?". Pewnie jeszcze leży gdzieś w domu. Później miałam krótkie włosy, a w szkole teatralnej znowu długie.

Co takiego wzięła Pani ze sobą, wyjeżdżając ze Szczecina na egzaminy?

- Wychowanie, ukształtowanie przez moją rodzinę. Tak naprawdę do Warszawy przywiozłam delikatność i nieśmiałość. Pewnie też strach. Ale uważam, że moi rodzice wyposażyli mnie w dobre rzeczy, właściwie mnie zaopatrzyli. Dzięki nim miałam poczucie, że wyruszyłam na moją własną wędrówkę ze śniadaniem i że zawsze mogę wrócić do domu, żeby się najeść. Miałam i mam w nich ogromne wsparcie, także w mojej siostrze.

Pani siostra jest polonistką.

- Tak. Myślę, że bardzo dobrą i rzetelną. Magda często poleca mi książki. One zawsze były obecne w naszym domu, mama nam dużo czytała albo podpowiadała, co wypożyczyć, bo sama miała ochotę przypomnieć sobie jakąś lekturę z dzieciństwa.

Jakie książki teraz leżą przy Pani łóżku?

- Mam problem, bo zaczęłam czytać pięć naraz i do żadnej nie mogę się "przytulić", żadna mnie nie porwała. Ale znajdę tę moją.

A te rozpoczęte...?

- "Korekty" Jonathana Franzena, biografia Gałczyńskiego i "Ości" Karpowicza, których wciąż nie mogę przełknąć. "Buddenbrooków..." Manna akurat już machnęłam... Myślę, co tam jeszcze... O kobietach oblężonych w Leningradzie - to pewnie skończę, bo kocham książki wojenne i literaturę faktu. Dużo czytam, ale zawsze dużo czytałam. Może tylko na studiach trochę mniej.

Nie było czasu?

- To był okres tak intensywnej pracy, że go brakowało. W ramach eksperymentu mieliśmy trzy semestry, czyli trzy sesje egzaminacyjne. Zaczęliśmy w trzydzieści parę osób - bo wiedzieli, że będą nas odrzucać - a skończyliśmy w osiemnaście. I oprócz jednej, która zrezygnowała z zawodu, wszyscy go wykonują. Niektórzy reżyserują, większość z nas gra.

To był dobry rok.

- O, to był superrok! Ostałowska, Herman, Kożuchowska, Opania, Klynstra... Przyjechałam, taki dzieciak, dopiero co skończone we wrześniu 19 lat. Z dwiema torbami i ciężkim plecakiem weszłam do akademika. Jezu, jaka byłam odważna, że nie usiadłam i nie zaczęłam płakać. Miałam niezłą wiedzę, bo skończyłam w Szczecinie liceum prymusów, ale żadnej świadomości tego zawodu. Byłam czystą kartką do zapisania.

Co profesorowie dorzucili do tego bagażu, z którym Pani przyjechała do Warszawy?

- Dali nam wszystko, co mieli najlepszego - swoją osobowość. Maja Komorowska - wielka postać! Mogłam zobaczyć, jak pracuje, a oddawała się temu bezgranicznie. Tak samo Wiesiek Komasa. Mieli ogromny wpływ na mnie. Szkolnictwo artystyczne to jest delikatna sprawa, można w jednej sekundzie "zamknąć" człowieka. Kiedy pracowałam w Teatrze Dramatycznym w Warszawie nad "Borysem Godunowem" (reż. Andriej Moguczij - red.), braliśmy udział w warsztatach muzycznych, które polegały m.in. na powtarzaniu dźwięku. W pewnym momencie dołączyła do nas kolejna aktorka. To były solowe nagrania. Kolega zafałszował, a ponieważ ona parsknęła śmiechem, zaczerwienił się. Prowadzący pozwolił mu dokończyć ćwiczenie i spokojnie powiedział do niej: "Nigdy tego nie rób. Nie wiesz, co takim jednym parsknięciem możesz spowodować. On już nigdy może nie chcieć wydać dźwięku". I to dotyczy wszystkiego w pracy artystycznej, która wymaga intymności, lojalności i szacunku. Dlatego ja miałam szczęście, trafiając na duet Komorowska - Komasa. Bardzo dużo mnie nauczyli, choć nie ukrywam, że pani Maja również mnie stresowała.

Czym?

- Myślałam czasami, że padnę, jak nas trzymała na zajęciach do trzeciej w nocy. Jest gejzerem energii i wielką entuzjastką tego zawodu. Opracowywaliśmy różne techniki zmęczenia jej, nie mogę powiedzieć jakie, ale i tak nam się nie udało.

"Ida" Pawlikowskiego z Pani udziałem jest filmem drogi. Czy miała Pani kiedykolwiek poczucie, że źle skręciła na swojej drodze zawodowej?

- Pewnie, że miałam. Jak siedziałam w domu bez roboty, to pojawiały się co jakiś czas myśli, że powinnam zmienić zawód, ale nigdy nie było na tyle dramatycznie, żebym to zrobiła.

Ślepa uliczka?

- Nie, chyba nie. Próbuję przypomnieć sobie rzecz, której żałuję. Nie ma takiej.

Wykorzystała Pani po "Róży" nagrodę Złoty Kangur - tygodniowy wyjazd do Australii?

- No właśnie nie. To był taki intensywny czas, że mi się nie udało. Miałam bardzo dużo pracy. Pewnie kiedyś dojadę do Australii, chociaż nie jestem wielkim podróżnikiem.

Pretekstem do naszego spotkania miała być premiera w Pani macierzystym teatrze Ateneum przedstawienia muzycznego "Niech no tylko zakwitną jabłonie" w reż. Wojciecha Kościelniaka, z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Okazało się jednak, że Pani tam nie zagrała.

- Żałuję, ale tak się stało. Ostatnie cztery lata spędziłam intensywnie, w napięciu, stresie, gotowości, bo ta praca jest wyczerpująca nie tylko intelektualnie, ale i fizycznie. I mój organizm powiedział: "Pani Agatko, proszę odpocząć". To jest wielki luksus, że mogę sobie na to pozwolić i że mam tak wspaniałego dyrektora, który to zrozumiał.

Ze spokojem przyjęła Pani wiadomość, że musi się wyłączyć?

- Absolutnie. Trzeba słuchać swojego organizmu. Wreszcie znalazłam czas na to, żeby spotkać się z ludźmi, i to było dla mnie bardzo ważne, bo byłam już tak zmęczona, że nigdzie nie chciało mi się wychodzić. Bardzo mnie to buduje, bo nagle okazuje się, że spotkania "po nic" są piekielnie ważne. Mam też wielkie szczęście, że moją sąsiadką została Kaśka Nosowska.

Znacie się jeszcze ze Szczecina.

- Kasia jest dla mnie niezwykle inspirująca. Nawet jak o północy zadzwoni i powie: "Wpadnij do mnie", to wyskoczę z łóżka, ubiorę się i polecę. Jezu, jak ona gotuje! Jest artystką! Potrafi wyczarować z rosołu nieprawdopodobną zupę. Uwielbiam patrzeć, jak smakuje przyprawy, to też jest twórczość. Nagrałyśmy dla naszych rodzin i przyjaciół kolędy w aranżacji Pawła Krawczyka, czyli partnera Kaśki oraz kompozytora Hey. Robiłyśmy to po nocach. Cieszyłyśmy się i śmiałyśmy jak małe dziewczynki, bo przecież śpiewałyśmy razem jako dzieci. To takie budujące, że ludziom się chce! Kiedyś Iwona Bielska przyszła i mówi: "Chcę nagrać dla swojej przyjaciółki piosenkę", i my z Kaśką też to nagrałyśmy, i też w nocy. To się dzieje dlatego, że mamy potrzebę tworzenia, a nie dlatego, że chcemy tylko zarabiać... Śmieję się, że żyjemy w artystycznej wiosce. Mąż rzeźbi, my śpiewamy. Kiedy się gorzej czułam, zobaczyłam, ilu mam ludzi wokół siebie i jakie to ważne, że po jednym telefonie oni się zjawiają. To jest Agnieszka Suchora, moja wielka przyjaciółka, to są Kinga Preis i Iza Kuna, która dba o to, żebyśmy się spotykały co jakiś czas, i robi kolacje, przy których siedzimy, gadamy, wyluzowujemy się. Z Kingą bardzo dużo rozmawiamy o zawodzie. Ona jest wybitną aktorką, zachwyciła mnie w filmie "Pod Mocnym Aniołem", uważam, że zagrała fenomenalnie. Bardzo cenię ludzi wokół siebie, jak to Leszek Kołakowski mówił - po pierwsze, przyjaciele.

"Przelotne zadowolenia" - to też jego sformułowanie.

- Dzisiaj na przykład świeciło słońce. Bardzo to lubię, choć lubię też deszcz i przepraszam za to wszystkich kierowców, bo Warszawa stoi wtedy w korkach. Dzisiejsze zadowolenie to była także moja poranna kawa w samotności. Lubię mieć rano czas dla siebie. Na razie nie ma dramatów w moim życiu, więc mogę się cieszyć małymi rzeczami, ale zdaję sobie sprawę, że w niektórych sytuacjach trudno jest powiedzieć komuś: "Spójrz przez okno, jak pięknie". Teraz, jak sobie myślałam tak roszczeniowo, co bym chciała, to, Boże, żeby mi nie było dane wpaść w stan, że nic mnie nie będzie cieszyć. Ale tak naprawdę nic. Bo tak sobie wyobrażam depresję i mam nadzieję, że mnie nie dotknie. Wydaje mi się, że tak może wyglądać piekło.

W ostatnim filmie Smarzowskiego są dwa anioły - ten z zaplecza knajpy, który ściąga bohatera w dół, i ten w postaci kobiety, który go "unosi". Który z Pani aniołów jest silniejszy?

- Staram się ciągnąć w górę, nie ulegać melancholii. Wiem, że nie mogę na przykład oglądać za dużo wiadomości. Patrzy człowiek na to, co dzieje się na Ukrainie, jakim problemem jest dzieciobójstwo w Polsce, co spotyka u nas starszych ludzi, że trzeba czekać dziesięć lat na operację biodra... Na polityków, którzy się nie szanują, wytykają komuś, że wyznaje inną religię, ma inną orientację seksualną... Reaguję na to zbyt emocjonalnie. Ktoś mi ostatnio powiedział: "Politycy to też aktorzy". Ale ja chcę oglądać dobrych aktorów!

Kiedy Pani poczuła, że nabrała wiatru w żagle?

- To nie było takie hop-siup. To się nie stało nagle. Po pierwsze, straciłam "napinkę" związaną z tym zawodem, którą miałam jako młoda dziewczyna. Zrozumiałam, że nic nikomu się z góry nie należy, a później dostałam ogromne wsparcie od ludzi - mówię o "Tańcu z gwiazdami" (w 2008 r. aktorka wygrała jego ósmą edycję, a nagrodę - samochód Porsche - przeznaczyła na cele charytatywne - red.). Jeszcze później przyszło wsparcie od reżyserów: Janka Komasy, Wojtka Smarzowskiego, Leszka Dawida, Ani Kazejak, Xawerego Żuławskiego oraz Pawła Pawlikowskiego, i było coraz luźniej, coraz lepiej, coraz bardziej pozwalałam sobie na to, żeby zaufać instynktowi i się nie bać. Dałam sobie prawo do błędu - uważam, że to też jest wspaniałe, jak człowiek zrozumie, że może się pomylić, i nie ma w tym nic wstydliwego. Gdzieś to wszystko dobrze zadziałało. Wie pani, jaki to luksus kochać swój zawód? To jest coś tak cudownego, że czasami nawet jak jestem zmęczona i nie chce mi się iść do pracy, zresztą tak jak każdemu, to jak już pójdę i wracam wieczorem po przedstawieniu, myślę: "Jezus Maria, jakie to szczęście".

Ale lubi Pani żartować ze znajomymi, że byłaby świetnym lekarzem.

- Jakoś tak czuję, że bym umiała leczyć (śmiech). Denerwuje mnie, że mało jest lekarzy, którzy potrafią być empatyczni i na takim poziomie człowieczeństwa, jakiego wymagam. Mój przyjaciel lekarz, z którym omówię każdy temat medyczny, gdy dzwonię do niego i czegoś nie wiem, pyta mnie jak studentkę medycyny: "Gdzie masz indeks?!". I nazywa mnie Dr Housegoogle.

Aktorzy często podkreślają, że lubią jak ich rola "przemłóci". Wzięłaby Pani udział w takim filmie jak nagrodzone Złotą Palmą w Cannes "Życie Adeli..." Abdellatifa Kechiche'a o lesbijskiej miłości?

- Zastanawiałam się, nawet rozmawialiśmy o tym w domu. "Życie Adeli..." jest fenomenalnie zagrane. Gdzieś czytałam, że te dziewczyny przez sześć godzin grały akt seksualny. Sześć godzin piekielnie trudnej gry! W gruncie rzeczy ocierającej się o pornografię. Myślę, że to może być dla aktora groźne. Każdy ma gdzie indziej ustawiony próg intymności. Ja na przykład nie wstydzę się swoich emocji, ale wstydzę się rozbierać, dla kogoś innego ciało w ogóle może nie być problemem, a emocje tak. Nie wiem, czy bym się decydowała... Ale film fajny.

Nosi Pani jeszcze w torebce swoje ulubione zdjęcie ze Smarzowskim? Może Pani powiedzieć, co na nim jest?

- Smarzol się na nim śmieje, a ja w tle, jako Róża, też się uśmiecham. Przy tym filmie, przy tym temacie... Lubię to zdjęcie. My się tam zresztą dużo wygłupialiśmy. Kinga Preis była Meryl Strup, a ja byłam Sandrą Buldog lub Sandrą Burok (od nazwisk Meryl Streep i Sandry Bullock - red.). Do tej pory tak na siebie wołamy. Ale nie noszę już notesu i wszystkie zdjęcia mam teraz w telefonie, robię sobie sweet focie z różnymi ludźmi.

Wrzucasz je na fejsa?

- Nie, robię dla siebie. Ludzie mnie proszą, żebym zrobiła sobie z nimi zdjęcie, więc odwracam sytuację. Z reguły na to pozwalają, ale jednego barmana w Krakowie bardzo długo musiałam przekonywać. Tu mam z kucharzem, tu jest mój okulista, tu pan z restauracji Samira - bardzo fajny.

Po co to Pani?

- Nie wiem, tak sobie robię, bo jest miło. To są spotkania z ludźmi, którzy są uśmiechnięci. Pewnie z przekory chcę odwrócić sytuację.

W "Sali samobójców" Sylwia (Roma Gąsiorowska) mówi: "Jestem wolna, polecam to uczucie. Masz wszystko w środku, czego potrzebujesz". Mogłaby się Pani pod tym podpisać?

- Zgadzam się z tym, że człowiek ma w środku wszystko to, czego potrzebuje. Ale z wolnością jest różnie, bo różnie jest z pręgą. Czasami ma się poczucie bycia w potrzasku w związku z zajmowaną pozycją społeczną, wymaganiami, żądaniami otoczenia. Staram się być szczera w stosunku do dziennikarzy, ale często wyczuwam naciąganie, naginanie w swoją stronę, że jestem "używana" przedmiotowo, i wtedy się denerwuję. Ostatnio mądry człowiek powiedział mi: "Zastanów się, co możesz zrobić, żeby to cię nie denerwowało". Generalnie staram się nie wchodzić w szczegóły dotyczące mojego życia rodzinnego. Niewiele wiadomo o mnie prywatnie, oprócz tego, że mam męża operatora i dziecko w wieku dojrzewania. Nie wpuszczam ekipy filmowej do mieszkania, bo to jest moje miejsce. Z drugiej strony wolę rozmawiać niż przybijać pieczątki.

Pieczątki?

- Jak zadają mi po raz kolejny tak samo beznadziejne pytanie: "Kogo pani gra?", to wygłaszam gotową formułkę, sztancę. Bach! (Agata Kulesza udaje, że przybija pieczątkę - red.).

Jest Pani z tych, co się dziwią, czy z tych, których już nic nie zdziwi?

- Dziwię się, bardzo się dziwię. Pracuję nad akceptacją różnych rzeczy, obserwuję zmieniający się świat, młodzież, która często bywa u mnie w domu, ale... Nie, oj nie! To byłby koniec, gdybym przestała się dziwić. Strasznie smutne by to było. Dopóki się dziwię, to wszystko jest jakieś... żywe. Przestanę się dziwić, wie pani kiedy... A może wtedy dopiero się zdziwię! (śmiech)

***

Agata Kulesza - aktorka filmowa i teatralna. W 1994 r. ukończyła z wyróżnieniem warszawską PWST im. Aleksandra Zelwerowicza. Za rolę w "Idzie" Pawła Pawlikowskiego dostała w tym roku Orła w kategorii pierwszoplanowa rola kobieca oraz nagrodę w tej samej kategorii na ostatnim festiwalu w Gdyni. Wcześniej otrzymała Orła za "Różę" w reż. Wojciecha Smarzowskiego. Pojawiła się także w innych jego filmach: "Pod Mocnym Aniołem" i "Drogówce". Dobra passa aktorki trwa od 2011 r., kiedy wystąpiła na dużym ekranie w głośnym debiucie Jana Komasy "Sala samobójców". Wcześniej znana była przede wszystkim miłośnikom teatru (występowała w Teatrze Dramatycznym w Warszawie) oraz seriali (m.in. "Hela w opałach"). W 2008 r. zwyciężyła w 8. edycji "Tańca z gwiazdami", a główną nagrodę przeznaczyła na cele charytatywne. Przekonująca zarówno w rolach komediowych ("Rodzinka.pl"), jak i dramatycznych ("Krew z krwi" w reż. Xawerego Żuławskiego). Od trzech lat jest aktorką stołecznego teatru Ateneum. Ma 42 lata, męża i 16-letnią córkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji