Artykuły

Kalejdoskop polskiej hańby

"Termopile polskie" w reż. Jana Klaty w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Jan Klata znów w "Termopilach polskich" wadzi się z Polską i zagląda pod podszewkę narodowych mitów. I po raz kolejny buduje ich groteskową wizję. Tym razem, silniej niż kiedykolwiek wcześniej, ta groteska jest rozpaczą podszyta

Nikt i nic nie jest w stanie nas ocalić - mówią Tadeusz Miciński i Jan Klata w "Termopilach polskich". Z polskiej ziemi, z tej mieszaniny błota i krwi, nie ma ucieczki. I nie ma też szans na rozsądny wybór - po jednej stronie czeka nas groteskowy, podszyty szaleństwem heroizm, po drugiej zdrada. Każda próba wybrnięcia z tej sytuacji grozi osunięciem się w jedną z tych pułapek. Bo geopolityka sprawia, że zawierane przez nas sojusze zawsze będą kruche i nietrwałe, nasze losy - zależne od relacji między wielkimi mocarstwami, a nadzieje zetrze jeden gest wielkich macherów tego świata.

Pozory deklaracji

Nikt i nic, oprócz kaprysu Rosji, nie jest w stanie ocalić Ukrainy przed podobnym losem. U Micińskiego Krym właśnie trafił w rosyjskie ręce, a tysiące jego mieszkańców straciło życie. U Klaty opowieść o upadającej Polsce końca XVIII wieku rymuje się i przeplata z reminiscencjami z Majdanu (próby do spektaklu rozpoczęły się cztery dni po wybuchu rozruchów) i obrazkami z Ukrainy, które migają nam przed oczami z telewizyjnych ekranów tuż przed wyjściem do teatru. W obu tych wątkach powtarzają się te same gesty ze strony biernie przyglądającej się wydarzeniom Europy - deklaracje wsparcia to tylko pozory: niewiele znaczą i mogą za moment obrócić się w swoje przeciwieństwo. Poprzez to zderzenie z rzeczywistością ta opowieść o wydarzeniach sprzed lat dwustu z okładem, snuta z perspektywy obywatela zniewolonej Polski, trafiła w swój czas - brzmi dobitnie i celnie.

Tekst Micińskiego, słabo znany, rzadko i - do ubiegłej soboty - bez większych sukcesów wystawiany, jest rozpięty między zjazdem w Kaniowie (1787), podczas którego caryca Katarzyna spotkała się ze Stanisławem Augustem, a bitwą pod Lipskiem (1813), w której stracił życie książę Józef Poniatowski. Mieści w sobie m.in. Konstytucję 3 Maja, Targowicę, Insurekcję Kościuszkowską, rzeź Pragi i III rozbiór Polski. I galerię kilkudziesięciu postaci, najważniejszych polityków, monarchów, arystokratów, artystów, bohaterów i zdrajców, którzy wpłynęli na losy ówczesnej Polski.

Jak halucynacyjna wizja

Klata tekst Micińskiego tnie, skreśla koncepcję inscenizacyjną autora, zakładającą podział sceny na trzy poziomy, odpowiadające miejscom w niebiesko-piekielnej hierarchii, zarezerwowanym dla poszczególnych bohaterów i wątków. Obsadza dramat, w którym występuje ponad siedemdziesiąt postaci, dwunastką aktorów, zmuszając część z nich do ekwilibrystycznych popisów (Andrzej Kłak, Jakub Giel, Marian Czerski i Edwin Petrykat odgrywają na scenie po kilkanaście ról). Wady tekstu zamienia w atuty - tam, gdzie fraza Micińskiego trąci młodopolską grafomanią, w naturalny sposób tworzy się miejsce dla scen pociągniętych grubą kreską. Tam, gdzie trafia w samo sedno, groteska odsłania swoje drugie oblicze - groźne, niekiedy jednocześnie podszyte tęsknotą (jak w wypadku scen z udziałem kniazia Patiomkina, w którym odbija się wyraźnie zarówno heros z socrealistycznych wizerunków, jak i Władimir Putin) lub rozpaczą - jak u Stanisława Augusta, ze smutną rezygnacją patrzącego na upadek swój i kraju, którym przyszło mu rządzić.

To niespełna trzygodzinne przedstawienie, serwowane widzom Teatru Polskiego w wersji bez antraktu, jest jak halucynacyjna wizja, budowana z filmowych ujęć w scenografii Justyny Łagowskiej, płynnie przechodzących z jednego w drugie, muzycznych cytatów, jakimi obudował spektakl Klata, kompozycji Roberta Piernikowskiego do słów Micińskiego i wybornych aktorskich kreacji całego zespołu, z Bartoszem Porczykiem, Haliną Rasiakówną, Wojciechem Ziemiańskim i Wiesławem Cichym na czele.

Ta wizja wydaje się pochodzić z koszmarnego snu, w którym po przebudzeniu ze zdumieniem odczytujemy uderzająco trafną diagnozę naszego uwięzienia w historii: od momentu, kiedy z mgieł pokrywających bitewne pola pod Lipskiem wyłania się Wita (Janka Woźnicka jako figura udręczonej polskiej duszy, niewinnej, ale i jak każda idea - bezlitosnej), prowadząc Witołda (Józef Chorosiński), małego warszawskiego powstańca, który ledwie zszedł z pomnika, żeby powtarzać wyuczoną na pamięć lekcję krwawych zobowiązań wobec ojczyzny; aż po scenę praskiej rzezi ze sceną zasłaną ofiarami, wstrząsanymi przedśmiertnymi konwulsjami.

Niepotrzebna kropka nad "i"

Klata bawi się kalkami - nad wybronowanym polskim polem, zroszonym krwią powstańców i sojuszników Napoleona unoszą się gęste mgły, a polską duszę dźwiga w górę krzyż. I ożywia je nieoczekiwanymi zderzeniami - polska magnateria ma piersi ciężkie od orderów, ale reszta jej umundurowania przywodzi na myśl raczej jakieś zapomniane plemię, porzucone na rubieżach cywilizowanej Europy. Faworyt carycy Katarzyny, kniaź Patiomkin (Bartosz Porczyk) pręży wydatne muskuły, z dumą nosi gimnastyczny strój w narodowych rosyjskich barwach i z dziecinną satysfakcją rozciera przeciwników na miazgę czubkiem buta. Polski bohater, książę Pepi (Wiesław Cichy) uderza w worek bokserski rękawicami białą i czerwoną - walka o Polskę jest dla niego jedną ze sportowych dyscyplin, jakim z pasją się oddaje. Na przemian godny podziwu i żałosny, silny i niezgrabny w trójkątnej napoleońskiej czapce na głowie, zbyt dużej, opadającej mu na uszy, jak dzieciom z obrazów maskarad Tadeusza Makowskiego. Jest jeszcze nieistniejący w przyrodzie miks polskiego bohatera, indiańskiego wodza i sprytnego zająca z rosyjskiej kreskówki, który zawsze przechytrzy silniejszego wilka (Kościuszko Marcina Pempusia). Czy caryca Katarzyna (Halina Rasiakówna), u której dwie namiętności - seks i polityka - stopiły się w jedno, jednakowo silne uzależnienie.

Jeśli jest w tym spektaklu jakieś pęknięcie, osłabiające finalny efekt, to pojawia się ono w ostatniej scenie. Jakby reżyser nie zaufał inteligencji i wrażliwości widza, niepotrzebnie stawiając kropkę nad "i". Niepotrzebnie, bo martwego Pepiego z Witą u boku można było pozostawić w tej ułudzie błogości - na pośmiertnych wczasach wykupionych w ofercie last minute, gdzieś na brudnej plaży z widokiem na zachód słońca, na jednym z wybrzeży zjednoczonej Europy, gdzie strzępy wielojęzycznych dialogów zagłuszają szum fal, jakby u stóp bohaterów właśnie rozsypała się wieża Babel.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji