Wielka opera w rytmie walca
Nie ulega wątpliwości, że "Kawaler srebrnej róży" Ryszarda Straussa należy do najwspanialszych arcydzieł w operowej literaturze XX wieku.
W odróżnieniu od poprzedzających go w twórczym dorobku tego znakomitego kompozytora ponurych i krwawych dramatów, jak "Salome" czy "Elektra", spotykamy się tutaj z pyszną muzyczną komedią. Ponieważ zaś do tego całą niemal partyturę przenika wyrazisty rytm wiedeńskiego walca, przeto można by może nazwać to dzieło wręcz... operetką, gdyby nie jego niezwykle potężne rozmiary, swoisty "ciężar gatunkowy" muzyki oraz odgrywający w jego treści ogromną rolę pierwiastek liryczny. Zarazem jednak jest "Kawaler srebrnej róży" dziełem wyjątkowo trudnym do scenicznej realizacji, stawiając ogromne wymagania zarówno przed wykonawcami głównych partii śpiewaczych (którzy muszą do tego być także dobrymi aktorami o wyrazistej osobowości), jak i przed reżyserem, dyrygentem oraz całym potężnie rozbudowanym aparatem orkiestrowym. Stąd też na czołowych nawet scenach świata pojawia się to dzieło, mimo wszystkich swoich walorów, bardzo rzadko.
Nic dziwnego zatem, że wiadomość o przygotowywaniu jego premiery w Teatrze Narodowym przyjęli niektórzy z daleko idącymi obawami, jakkolwiek wszyscy chyba rozumieliśmy ambicje kierownictwa teatru, aby mieć tak wybitną i znaczącą pozycję w repertuarze swojej sceny - zwłaszcza, że po raz ostatni oglądano to dzieło w Warszawie (jeżeli nie liczyć pojedynczego gościnnego występu Opery Berlińskiej) bodajże aż 33 lata temu.
Powiedzieć trzeba ze szczerą radością, iż premierowy spektakl rozwiał wiele z tych obaw, a zatem warto było ten ogromny trud podjąć. Jacek Kaspszyk przy dyrygenckim pulpicie wyśmienicie pracował nad skomplikowaną i precyzyjną Straussowską partyturą - nawet jeżeli pierwsze wejście instrumentów blaszanych nie należało do najładniejszych, a i w orkiestrowym wstępie do trzeciego aktu także coś niecoś się "posypało''. Zaproszony z Włoch wybitny reżyser i zarazem scenograf Pier Luigi Pizzi dał dowód niepospolitej inwencji i zarazem znawstwa swej profesji, pomysłowo rozgrywając kameralną w zasadzie (poza "pałacowym" drugim aktem) akcje na ogromnej scenie naszego teatru i zręcznie wyzyskując jego możliwości techniczne. Kapitalne jest np. zakończenie aktu, kiedy pod stopami kręcącego się w rytm walca podpitego barona Ochsa zaczyna w pewnym momencie wirować także cała przestrzeń sceniczna. Trudno tylko pojąć, czemu tego nadętego libertyńskiego arystokratę ubrano (i to do ceremonii zaręczyn!) w czarny strój, jaki w dawnej cesarskiej Austrii nosili raczej tylko urzędnicy albo duchowni...
No i wreszcie - śpiewacy. Tutaj w ogromnej partii Księżnej Marszałkowej von Werdenberg - jednej z najpiękniejszych kobiecych postaci, jakie zna operowa literatura - wspaniałą zaiste kreację powołała do życia Hanna Lisowska. Jej mocny, dźwięczny sopran niósł się pięknie na widowni zarówno w momentach dużego dynamicznego napięcia, jak też w subtelnych pianach (także w wysokim rejestrze), a każda śpiewana fraza ujmowała wielką kulturą i siłą ekspresji. Potrafiła też Lisowska stworzyć bardzo piękną i prawdziwą sceniczną postać kobiety pragnącej za wszelką cenę zatrzymać uciekający nieubłaganie czas, młodość, urodę i chwile miłosnych uniesień, lecz umiejącej we właściwym momencie godnie zrezygnować z własnego szczęścia dla szczęścia innych. Myślę, że już dla samej tej kreacji warto było "Kawalera" w Warszawie wystawić.
Niestety, nie wszyscy pozostali partnerzy byli tak samo pięknie na widowni teatru słyszalni. Dotyczy to m.in. Włodzimierza Zalewskiego kreującego rolę gruboskórnego barona Ochsa, który także i scenicznie nie był tak wyrazisty i zabawny, jak by tego można pragnąć (nb. w ostatnim akcie zademonstrował on pięknie dźwięczny i potężny bas - więc czemu przez dwa pierwsze akty go oszczędzał?). Dotyczy także tytułowej partii Oktawiana - kawalera niosącego zgodnie z obyczajem srebrną różę dla narzeczonej barona, w wykonaniu Marty Abako, która zresztą postać sceniczną stworzyła bardzo sympatycznie. Partię Zofii ładnie zaśpiewała Izabella Kłosińska, znakomitym Faninalem był Zbigniew Macias, a pośród odtwórców licznych epizodycznych ról wyróżniali się z powodzeniem Wanda Bargiełowska jako intrygantka Annina oraz Adam Zdunikowski jako śpiewak włoski.
Można by zapewne oczekiwać w niektórych scenach więcej subtelnego erotyzmu (zgodnie z treścią libretta); można by pewne partie dzieła dopracować bardziej precyzyjnie, gdyby było więcej czasu na jego przygotowanie. I tak jednak powiedzieć można śmiało, iż mieliśmy tu do czynienia z artystycznym wydarzeniem dużej miary.
Jak zaś do tej czterogodzinnej opery, pełnej różnych subtelności i słownych dowcipów, śpiewanej na dodatek w języku niemieckiego oryginału (co w części tylko są w stanie kompensować biegnące górą sceny polskie napisy, bardzo niedokładnie ów tekst tłumaczące), odniesie się rodzima operowa publiczność, na której przecież kierownictwu Teatru Narodowego w pierwszym rzędzie powinno zależeć - najbliższa przyszłość pokaże.